









Następną piosenką, z której zdjęcia prezentuję, jest „I will love again” Lary Fabian!
Przejdę teraz do książek, które zmieniły moje spojrzenie na świat. Jedną z nich, o której już pisałem, jest „Zakochaj się w życiu” Ewy Foley. W tej książce znajduje się bardzo ciekawa historia, którą tu przytoczę.
Ta opowieść podobno pochodzi z Chin. W pewnej wiosce mieszkał stary człowiek. Był on bardzo biedny. Posiadał konia, za którego nawet król oferował mu wielkie sumy, ale stary człowiek odmawiał – „Kocham swojego konia. To mój przyjaciel. Nie sprzedaje się przyjaciół”. Pewnego dnia wszedł do stajni i nie zastał tam rumaka. Ludzie się zgromadzili i zaczęli mówić – „Ty stary głupcze. Trzeba było sprzedać tego konia”. A stary człowiek odpowiedział: „Nie jest to ani dobre ani złe. Po prostu powiedzcie, że konia nie ma. To tylko fragment, nie znamy pełnego obrazu”. Ale wieśniacy śmiali się ze starca.
Następnego dnia koń wrócił, a z nim stado dzikich koni. Znowu zgromadzili się ludzie i mówili – „Miałeś rację. To nie było nieszczęście, to było wielkie błogosławieństwo. Teraz masz więcej koni”! A stary człowiek odpowiedział: „Nie jest to ani dobre ani złe. Po prostu jest. Nie oceniajcie, bo nie znamy pełnego obrazu”. Nic mu na to nie odpowiedzieli, ale wiedzieli, że nie ma racji.
Jakiś czas potem, jedyny syn starca zaczął ujarzmiać dzikie konie. Spadł on z jednego z nich i złamał obydwie nogi. Znowu zgromadzili się ludzie – „Miałeś rację, starcze. To było nieszczęście. Twój jedyny syn został kaleką. Nie będziesz miał żadnej pomocy na starość”. A stary człowiek odpowiedział: „Nie znamy pełnego obrazu. Znacie całą książkę po przeczytaniu jednej strony!”
Wkrótce potem w królestwie zaczęła się wojna. Wszyscy młodzi ludzie z wioski zostali powołani do wojska. Wszyscy oprócz syna starego człowieka. Królestwo przegrywało wojnę i było pewne, że większość młodych ludzi nigdy nie wróci do domu. Znowu zgromadzili się wieśniacy – „Miałeś rację. To nie było nieszczęście, ze twojego syna zrzucił koń. Jest kaleką, ale przynajmniej jest z tobą”. A stary człowiek odpowiedział: „Nie jest to ani dobre ani złe. Nie znamy pełnego obrazu…”
Ta historia jest bardzo pouczająca.
Z tej wspaniałej książki dowiedziałem się też, że paradoksalnie jedyną drogą do zmiany jest absolutna rezygnacja ze zmiany! Jeśli zaakceptujemy sytuację, w jakiej się znajdujemy i nie będziemy świadomie chcieli zmiany, to decydującą rolę odegra nasza podświadomość, która spowoduje zmianę! Mądrzy ludzie powiadają, że ponoć to paradoks rządzi światem – zaufaj ich mądrości.
Według mnie, powinniśmy jednocześnie dążyć do zmiany i jednocześnie zrezygnować z niej i zaakceptować problemy i trudności.
W tej książce znajduje się także tekst pod tytułem „Kopalnia diamentów”. Przekonuje on, że w każdym z nas tkwi jakieś marzenie, które czeka aż je zrealizujemy!
Kolejną ciekawą książką jest „Możesz uzdrowić swoje życie” Louise L. Hay. Wyleczyła się ona z choroby nowotworowej wykorzystując siły swojego umysłu. Jej przesłanie brzmi: „jeśli jesteś w stanie uaktywnić siły swojego umysłu, możesz wyleczyć się z niemal każdej choroby”.
Dowiedziałem się z tej książki, że wszystkie tzw. choroby naszego ciała tworzymy sami w naszym umyśle. Na przykład przyczyną zawału serca jest wyciskanie z serca całej radości na rzecz pieniędzy czy stanowiska. Afirmacja, która może tu pomóc to: „Moje serce pracuje zgodnie z rytmem miłości” powtarzane w myślach dziesiątki razy lub pisane. Natomiast przyczyną jaskry jest nieprzejednana odmowa wybaczenia i presja długo noszonych w sobie uraz. Afirmacja na jaskrę to: „Patrzę z miłością i czułością”.
Moim zdaniem, w wielu przypadkach przyczyny chorób mogą być „umysłowe”, ale może być wiele z nich, które mają INNE PRZYCZYNY.
Ostatnią książką, którą tu przedstawię, będzie „Budda i kwiat”. Jest to zbiór opowieści ze Wschodu – zawiera ona myśli znacznie starsze od chrześcijaństwa.
Jedna z opowieści ma tytuł taki sam jak książka. Opowiada ona o Buddzie, który siedząc przed drzewem figowym wiecznego powrotu, zrywa zwyczajny kwiat, ujmuje go i obraca. Na jego twarzy pojawia się uśmiech, a wszyscy ludzie przy tym obecni wydają z siebie westchnienie – Przebudzony, Budda zamyka tym samym cykl swoich ponownych narodzin, osiąga spokój wiecznego Atmy. (Atma to słowo z sanskrytu oznaczające Nieskończoną Boską Inteligencję, czyli Boga)
W powyższej opowieści Budda znalazł swoją duszę i zakończył cykl reinkarnacji na tej planecie.Osiągnął Życie Wieczne.
Przytoczę jeszcze jedną opowieść o szlachetnym samuraju. Gdy jadł on zupę, zamierzyło się na niego trzech rzezimieszków. Samuraj był sam i niczego nie podejrzewał. Gdy mieli na niego napaść, samuraj uniósł pałeczkę, którą jadł i szybkim ruchem zabił trzy latające koło niego muchy. Rzezimieszki opuścili oberżę w milczeniu.
„Gdy obdarzony mądrością adept zen jest otwarty na nieskończoność Atmy w swoim wnętrzu, kiedy zatarciu uległo jego ego, wtedy może zwyciężyć bez miecza, bez walki”.
Poniższy artykuł pochodzi z 58-go numeru Nexusa.
Strona internetowa jego wydawcy(Agencji Nolpress) to http://www.nexus.media.pl/
Ich e-mail to nexus@nexus.media.pl
Telefon do nich to 85 653 55 11
I TY MOŻESZ ZOSTAĆ HUNZĄ
Dariusz Klimaczak
Chcesz dożyć setki w pełni zdrowia i władz umysłowych? Bierz przykład z Hunzów!
Zapewne wielu ludzi ma takie marzenia. Ale już większość zdaje sobie sprawę, że w tym wieku pozbawieni już będą wszelkich przyjemności, no może poza oglądaniem seriali w telewizji. Ale tylko w grubych okularach… W naszym kraju na imprezach urodzinowych często solenizantom śpiewa się Sto lat! Przeżycie całego wieku w polskich warunkach to rzeczywiście wyczyn. Co należy zrobić, aby to się udało?
Polska starość
Dokładnie 1 stycznia 2007 roku w Ostródzie zmarła najstarsza Polka – Benedykta Mackiełło. W maju ubiegłego roku, podczas swoich 113.urodzin wyznała, że trochę boi się tej długowieczności. Nie ma się czemu dziwić, w Europie to wiek naprawdę sędziwy i nie bez powodu można się go obawiać. Nie oszukujmy się starość w wydaniu polskim, a także europejskim, to wiek klęski, i to prawie na każdym polu. Cóż z tego, że podkreśla się wyjątkową pogodę ducha i poczucie humoru takich wiekowych jubilatów, skoro są to często jedyne przymioty, które im pozostały…
Polska starość wielokrotnie pozbawiona jest godności, szara, smutna, beznadziejna. Składa się na to wiele czynników, nie tylko ekonomicznych. Bo zdrowie podupada, bo władze umysłowe już nie najlepsze, bo pogłębiająca się z roku na rok samotność, spotęgowana z odchodzeniem z tego świata rówieśników, spycha tak wiekową osobę na margines życia. A ten margines w naszym kraju nie wygląda najlepiej, do tego jeszcze źle się kojarzy.
Co zrobić, by końcówkę życia uczynić szczęśliwszą? Sprawa wydaje się trudna, a nawet beznadziejna. Mamy szansę na dożycie późnego wieku, pod warunkiem jednak, że już teraz zaczniemy coś robić ze swoim życiem. Jeśli powielimy schemat swoich rodziców i dziadków, czeka nas niestety stetryczała starość. W chorobie smutku, a często w biedzie i samotności.
Legendy
Światowy rekord długowieczności (tak, odnotowuje się takie przypadki) należy do Francuzki Jeanne Calment, która przeżyła dokładnie 122 lata i 164 dni. Odeszła z tego świata dziesięć lat temu. To dane oficjalne, potwierdzone jej metryką. Obecnie, najstarszą kobietą świata jest 114 letnia Amerykanka Edna Parker (ur. 20 IV 1883 roku). Przejęła ten tytuł 13 VIII 2007 roku po śmierci Japonki Yone Minagawy. Najstarszym żyjącym mężczyzną jest również mieszkaniec Japonii Tomoji Tanabe (ur. 18 IX 1895 roku), który mimo swego sędziwego wieku ma się dobrze.
Tyle oficjalne dane. A co z nieoficjalnymi? Z tymi wszystkimi anonimowymi starcami z puszcz, gór, tajg, żyjącymi z dala od cywilizacji, metryk i urzędów? Krążą o nich legendy mniej lub bardziej prawdopodobne. Mówi się o 130-letnich Gruzinach, jeszcze starszych Ekwadorczykach, Abchazach i Uzbekach, ale namacalnych dowodów, choćby w postaci urzędowych metryk, nikt na oczy nie widział. Dlatego te opowieści o wyjątkowo długim życiu najczęściej traktowane są z przymrużeniem oka, jak wymarzone mity, niemożliwe do zrealizowania legendy, które prędzej czy później odkładane są między bajki.
Właściwie, pisząc o długowieczności, należałoby zacząć od innej, biblijnej legendy. Mówi się, że człowiek może żyć nawet tysiąc lat. Że komórki naszego ciała wytrzymałyby taki okres, pod warunkiem, że zapewniłoby się im odpowiednie warunki – zdrowe odżywianie, ruch na świeżym powietrzu, brak nałogów, stresu itp. itd. Przykładem jest Matuzalem , który według Starego Testamentu dożył 969 lat! Postać tego najstarszego ze starców występuje w Księdze Rodzaju, rozdział 5, wersy 21-27. Długowieczność Matuzalema weszła na stałe do języka potocznego, stając się synonimem bardzo późnej starości. Jednak wiek tan kwestionowany jest przez sceptyków, którzy uważają, że to typowy czeski błąd, polegający na mylnym tłumaczeniu Biblii (zamiast lat chodziło podobno o miesiące). Według nich jego niebotyczny wiek należałoby podzielić przez 12 i uzyskany wynik (około 78) odpowiadałby rzeczywistemu wiekowi starca, notabene ojca Noego – tego od potopu.
Druga rzecz, długowieczność naszych odległych przodków może być, a nawet jest prawdopodobna, zważywszy na inne od współczesnych realia ekologiczne. Woda z pewnością była czystsza, tlenu w powietrzu było o wiele więcej niż teraz, a pełny chleb nie stanowił rarytasu, był daniem powszechnym i ze wszech miar normalnym. To jeden poziom. Drugi to rozwój cywilizacji, która – co by nie mówić – wiele rzeczy uprościła, dążąc do ułatwienia ludziom życia. Niestety nie ma nic za darmo. Przyniosła ze sobą modyfikowaną genetycznie żywność, skażenie środowiska, nadmierne zaludnienie. Za Matuzalema nie było też wyścigu szczurów, kapitalizmu i wielu innych „skracaczy” życia. Biorąc te rzeczy pod uwagę, wydaje się możliwe, że starożytni rzeczywiście żyli długo.
Siedem lat
W tym momencie zaczyna się bajka. Właściwie powinienem zacząć tak: Za górami, za lasami, w odległym, trudno dostępnym państwie żyją mężczyźni, którzy w w wieku 90 lat zostają ojcami. Nie jest to bynajmniej zasługa viagry, ale wyjątkowej krzepy i tężyzny fizycznej wynikającej w prostej linii z szeroko pojętego zdrowia. Ojcowie tych mężczyzn, w zdecydowanej większości już dobrze po setce, spotykają się w elitarnym klubie sportowym, do którego tacy młodzicy, jak ich dzieci, nie mają wstępu. Jeżdżą na koniach, grają w coś w rodzaju europejskiego polo, podczas gdy ich żony, bywa, że starsze od najstarszych starców, przygotowują z uśmiechami na ustach proste dania z produktów, które właśnie mają pod ręką.
Cóż to za dziwna kraina, zapytacie. Czy ona rzeczywiście istnieje? Tak, jak najbardziej. U podnóża Himalajów, na terenie dzisiejszego Pakistanu dwa kilometry nad poziomem morza jest państewko Hunzów. Odkryte zostało przez tak zwany cywilizowany świat na początku XX wieku dzięki wyprawie angielskiego lekarza Roberta McCarrisona, który badał różne grupy etniczne na terenie Azji, szukając recepty na choroby spowodowane złym odżywianiem. Tak trafił do Królestwa Hunza. Zdziwiony niezwykłą żywotnością tych prostych ludzi został z nimi aż siedem lat, obserwując z coraz większą fascynacją ich życie.
Do jakich wniosków doszedł? Hunzowie nie jedzą „trzech białych trucizn”: cukru, soli i jasnego chleba. Ich posiłki są proste. Jedzą, by zaspokoić głód, a nie delektować się smakiem potraw. Spożywają dużo surowych warzyw i owoców, najczęściej w postaci sałatek okraszanych olejem z pestek moreli. Z ziaren codziennie pieczą podpłomyki, które z powodzeniem zastępują chleb, dostarczając organizmowi naturalnych mikroelementów, oleju i błonnika.
Dolina odcięta jest od świata, więc siłą rzeczy Hunzowie są skazani na jedzenie tego, co jest w zasięgu ręki. Z racji ciężkich warunków, zwierząt prawie tam nie ma, a nawet gdyby były, brakowałoby pastwisk do ich wypasania. Nie znaczy to, że Hunzowie unikają mięsa. Jedzą je rzadko, kiedy nadarza się okazja. Piją również wino, a właściwie ledwo co sfermentowany sok owocowy, oczywiście w granicach rozsądku. Nie uświadczysz tam pijaka, bo to ludzie pracowici, a alkoholowy nałóg odciąga od zajęć, zaprzątając niepotrzebnie głowę.
Świadomość
Jak widać, nie samo jedzenie wpływa na długowieczność Hunzów, ale także, a może głównie, ich stosunek do życia. Szanują je pod każdą postacią, starając się we wszystkim działać zgodnie z naturą. Srogie warunki życia zmusiły ich do zawarcia pokoju z przyrodą opartego na wzajemnym szacunku i poważaniu. Wysoce rozwinięta świadomość u tych prostych ludzi zadziwiła angielskiego lekarza i zadziwia wszystkich, którzy mieli szczęście być w ich krainie. A dostać się tam nie jest łatwo. Nie docierają tam samoloty ani samochody, większość drogi pokonuje się pieszo, a trzeba pamiętać, że to podnóże Himalajów. Mało tego – żeby przekroczyć granicę tego państewka, potrzebna jest zgoda pakistańskich władz oraz osobiste zaproszenie króla Hunzów. Tak, mają króla, ale nie jest to władca w stylu europejskim mieszkający w pałacu i otoczony dworem. Najczęściej głową państwa zostaje najbardziej szanowany członek starszyzny, która i tak decyduje o najważniejszych sprawach kraju. Król jest tylko jednym z nich, a jego życie niczym nie różni się od życia zwykłego obywatela. Taką demokrację w najczystszym wydaniu czuć na każdym kroku. Hunzowie pracują do późnej starości i często odchodzą z tego świata w trakcie pracy. Działanie dla dobra wspólnego uważają za coś naturalnego. Pomagają sobie nawzajem, mając świadomość, że szczęście każdego z osobna przekłada się na szczęście wszystkich. Pieniądze są u nich praktycznie nieznane, wszelkie transakcje odbywają się na zasadzie handlu wymiennego. „Wymuruję ci płotek, a ty w zamian wstawisz mi okna”. Nie liczą na emeryturę (nie znają nawet takiego pojęcia), bo nie mają od czego odpoczywać. Życie ich nie męczy, a praca jest dla nich sensem życia. Nie wyobrażają sobie bezczynności ani lenistwa.
Zgniły Zachód
Hunzowie zyją skromnie, według zachodnich kryteriów nawet poniżej dolnej granicy ubóstwa, a mimo to są szczęśliwi. Zadziwiające, prawda? Wydaje się, że cała tajemnica leży w prostocie. Jedzą prosto, żyją prosto, reguły ich życia również są proste. Co ciekawe, nie ma tam wojska, policji ani żadnych służb porządkowych. Młodzi wychowywani są w poszanowaniu tradycji i starszych. Dzieci obdarzane są miłością nie tylko rodziców, ale całej społeczności, co owocuje tym, że czują się akceptowane, odpłacając tym samym innym. Nie dotarły tam żadne zdobycze cywilizacji, a nawet jeśli docierają, Hunzowie nie są nimi zbytnio zainteresowani.
Jakże inaczej wszystko wygląda na Zachodzie! Trudno oprzeć się wrażeniu, że człowiek Zachodu żyje głupio i głupio umiera. Czasami też głupio się rodzi…
Pracujemy po to, żeby zdobyć pieniądze na utrzymanie domu i rodziny. Często w stresie, nienawidząc szefa i swojego zajęcia. Starość, czyli emerytura, jawi nam się jako upragniony raj bez obowiązków, odpowiedzialności i napięcia. Niestety, wyniszczający system, który zmusza nas – ludzi Zachodu – do ciągłej gonitwy, czyni z emeryta odpad społeczeństwa. Odpad bezproduktywny, bezużyteczny i wypalony. Starość zamiast nieść ze sobą spokój ducha i pogodzenie się z upływającym czasem staje się przedsionkiem śmierci.
Czego możemy nauczyć się od Hunzów? Z pewnością odpowiedniego wartościowania. Ci prości górale mają poukładane w głowach i sercach od pokoleń. Pielęgnują te przekonania, w naturalny sposób osiągając taki stan ducha, o jakim marzą medytujący latami Europejczycy. Obronili się przed cywilizacją, zachowując odrębne wartości, jakże inne od przyjętych w większości miejsc na Ziemi. A przecież żyją na tej samej planecie, co my. Oddychają tym samym tlenem, mają podobną do nas krew, a ich mózgi nie różnią się zasadniczo od naszych. Po raz kolejny trzeba tu wspomnieć o prostocie – jedzenia, odczuwania i życia, które jest dla nich bezcennym darem, a świat krainą szczęśliwości. Krainą, która istnieje od zawsze tu i teraz. Trzeba tylko umieć to dostrzec. Głównie w sobie.
Dieta Hunzów:
1. Jedz jak najwięcej surowego (warzywa, owoce, nasiona).
2. Codziennie zjadaj zielone liście (nać pietruszki, por, szczypiorek, sałata).
3. Jedz całość. Kiedy gotujesz warzywa, nie wylewaj wody, w której się gotowały. Gotuj jak najkrócej, żeby nie stracić cennych wartości pożywienia.
4. Staraj się zrezygnować z jedzenia mięsa. Jeśli nie potrafisz, przestaw się na ryby i drób.
5. Przez cały rok jedz musli.
6. Nie przejadaj się
7. Staraj się raz na pół roku zrobić choć jednodniową głodówkę, tylko o wodzie.
8. Unikaj cukru, soli i białej mąki.
9. Myśl pozytywnie.
Jedną z piosenek, w której można odnaleźć Prawdziwą Miłość, jest utwór Maćka Silskiego pod tytułem „Póki jesteś”. Poniżej prezentuję zdjęcie autora teledysku:
Następną piosenką jest „Tej jesieni” Piaska, którego zdjęcia poniżej:
Moją ulubioną piosenką Piaska, w której jest przesłanie miłosne, jest utwór „W świetle dnia”. Znajduje się on na płycie „15 dni”, która jest podsumowaniem 15 lat pracy twórczej artysty. Znajduje się tam wiele innych świetnych piosenek.
Jedna z płyt Piaska to „Kalejdoskop”. Znajduje się tam m.in. nowa wersja ważnej dla Andrzeja piosenki „Wszystko trzeba przeżyć”.
Wpisz „Symbole i ich znaczenie oraz symbolika liczb” w wyszukiwarce NA TYM BLOGU, a wyświetli Ci się ten artykuł. Przeczytasz tam o tzw. liczbach mistrzowskich oraz o znaczeniu niektórych liczb. Polecam!
Z kolei „Starożytni kosmici” to artykuł, w którym jest o Atlantydzie, Puma Punku i innych ciekawych rzeczach.
A „Jak żyć, żeby w ogóle nie mieć próchnicy?” opowiada o diecie i stylu życia oraz higienie jamy ustnej jaka sprawia, że nie mamy żadnych lub prawie żadnych ubytków.
Artykuł „Szambala – Dolina Nieśmiertelnych” jest moim zdaniem warty przeczytania.
„Jak żyć, żeby mieć jak najzdrowsze kości” to kolejny tekst godny uwagi.
Polecam też „Uzdrawiająca moc wody”:) oraz „Cudowna moc witaminy C”:)
Jeśli wpiszecie „O mnie” wyskoczą Wam – strona i wpis „O mnie”.
Zachęcam też do przeczytania artykułów – „Ratujmy Naszą Planetę”, „Ratujmy Naszą Planetę cz.2” oraz „Ekologia”.
Polecam „Dlaczego słuchać radia Cud miłości FM?”.
Poniżej opisuję różne zdrowe produkty, to co zawierają i ich wpływ na zdrowie:
Do Austrii warto przyjechać także zimą. Właśnie o tej porze roku byłem tam w 2002 roku na nartach, a konkretnie w Kaprun.
Teraz przedstawię zdjęcia z Australii.
W lipcu 2023 byłem na Cyprze:)))))
Niniejszy artykuł pochodzi z 71-go numeru Nexusa (z rubryki Strefa mroku).
Strona internetowa jego wydawcy (Agencji Nolpress) to http://www.nexus.media.pl/
Ich e-mail to nexus@nexus.media.pl
Telefon do Agencji Nolpress to 85 653 55 11.
ZDUMIEWAJĄCE BLISKIE SPOTKANIE NA WYSPIE BLOUNT
Niniejszą historię po raz pierwszy opublikował amerykański magazyn UFO Report, po czym w grudniu 1990 roku przedrukował ją miesięcznik The Missing Link, skąd trafiła ona na łamy wydawanego w Polsce w latach 1990-2005 kwartalnika UFO. Jest jedną z tych historii, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Do dziś jest jedną z moich ulubionych opowieści związanych ze zjawiskiem UFO. Uznałem, że warto ją przypomnieć, aby nie okryła się kurzem niepamięci i odeszła w zapomnienie.
Ryszard Z. Fiejtek
W październiku 600 rozczarowanych ludzi musiało odejść z kwitkiem sprzed zapełnionego już po brzegi audytorium Florida Junior College w Jacksonville. Wszyscy oni chcieli wysłuchać prelekcji fizyka jądrowego Stantona Friedmana zatytułowanej „Latające spodki istnieją naprawdę”.
Norman R. Chastain, mieszkaniec Jacksonville, przyszedł wcześniej, aby zająć siedzące miejsce. Jego zainteresowanie tą prelekcją wynikało z czegoś więcej niż tylko zwykłej ciekawości. Nosił w sobie od roku sekret, którego nikomu do tej pory nie ujawnił, sekret dotyczący dziwnego zdarzenia, który zamierzał wyjawić dopiero odpowiedniemu autorytetowi naukowemu, który zgodziłby się zbadać tę sprawę „rzetelnie”.
Wieczorem po prelekcji zaczął pisać list do Stantona Friedmana do UFO Research Institute w Kalifornii. Zaczynał się on od słów: „Jestem zwykłym elektrykiem kolejowym i mam już za sobą 35 lat pracy w zawodzie…” Jego treść oraz badania, które zainicjował, mogą sprawić, że przeżycie Normana Chastaina może okazać się jednym z najniezwyklejszych przypadków w historii zjawiska UFO.
Chastain był zapalonym wędkarzem i w piątek wieczorem pod koniec stycznia 1972 roku pojechał samochodem z przyczepą kempingową i łódką kabinową w rejon wyspy Blount położonej w ujściu rzeki St. Johns płynącej na wschód od Jacksonville.
Na wyspie znajdują się głównie obiekty przemysłowe – miejskie doki, elektrownia oraz liczne słupy przesyłowych linii energetycznych. Niedługo potem Towarzystwo Audubon wytoczyło w sądzie proces o anulowanie decyzji zezwalającej na lokalizację na niej elektrowni jądrowej.
Dla Chastaina Blount była skrawkiem ziemi otoczonym spokojną wodą i miejscem, w którym można było jeszcze było złowić dużego czerwonego okonia. Zakotwiczył swoją łódź Sea Camper w odległości około 15 metrów od brzegu. Była pora przypływu. Po drugiej stronie wyspy stał na kotwicy opuszczony statek pasażerskiConstitution.
Noc tej łagodnej zimy była tak spokojna, że słyszał nawet „maleńką żabę płynącą w poprzek rzeki”. Rozpoczął łowienie i czas uciekał mu szybko. Około trzeciej w nocy dostrzegł pomarańczowe i niebieskie błyski ponad Narodowym Pomnikiem Fortu Karoliny.
„To pewnie światła ostrzegawcze Mosquito” – pomyślał, lecz po chwili zmienił zdanie. Światła były stacjonarne i unosiły się na wysokości około 100 metrów nad pomnikiem często zmieniając kolor.
„Może to helikopter policyjny?” – pomyślał następnie, lecz i to przypuszczenie wydało mu się wątpliwe, ponieważ nie słyszał charakterystycznego warkotu ani innego odgłosu.
Nagle światła zaczęły zbliżać się do niego, po czym zatrzymały się na wysokości około 50 metrów nad łodzią. Znajdowały się na okrągłym obiekcie z kopułą, który był teraz wyraźnie widoczny. Widząc go, Chastain wiedział, że to na pewno nie jest pojazd ziemskiego pochodzenia. Miał średnicę około 25 i wysokość 2,5 metra, a także kopułę wysokości 1,5 metra i mrugające światła na obwodzie.
– Kiedy zobaczyłem to, wiedziałem, że to UFO, pierwsze w moim życiu, no i byłem oczywiście do pewnego stopnia przestraszony – powiedział. – Nie wiedziałem, co robić, i nie wiedziałem, co to coś może zrobić!
Otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, pomyślał, że być może wzięto ruchome światła jego łodzi za inny pojazd tego typu. Sea Camper miała dodatkowe mrugające czerwono-zielone światła pozycyjne zainstalowane przez samego Chastaina, błyskające białe światło na dziobie oraz kilka innych reflektorów. Zamontowana na szczycie kabiny dwupalnikowa latarnia Colemana była również zapalona.
Pojazd unosił się bezgłośnie nad łodzią przez około pięć minut, dopóki Chastain nie przekręcił głównego wyłącznika i nie wyłączył latarni. Niemal natychmiast UFO zaczęło się oddalać, zaś Chastain obserwował jego ciemną sylwetkę niknącą na tle skał, skąd nadleciało.
W tym momencie uznał, że jego dziwne spotkanie skończyło się i że nie zobaczy już więcej tego pojazdu. Miał teraz inne zmartwienie, ponieważ w podnieceniu wywołanym obserwacją nie zauważył, że przypływ wyrzucił go na brzeg. Zeskoczył na brzeg wyspy i ruszył w poszukiwaniu kawałka drewna, którym mógłby zepchnąć łódź z mielizny na głębszą wodę. Miał ze sobą silną latarkę i świecił sobie pod nogi, aby nie wpaść do jakiejś przypadkowej dziury. Po pewnym czasie znalazł trzymetrowy drąg i ruszył z nim w drogę powrotną.
– Zatrzymałem się w odległości około 25 metrów od łodzi, aby odsapnąć przez chwilę, bowiem drąg był ciężki – powiedział.-Uniosłem znad ziemi światło latarki, aby sprawdzić, czy łódź nadal tkwi w przybrzeżnym mule, i wówczas dostrzegłem na skraju zarośli najdziwniejsze stworzenie, jakie można tylko sobie wyobrazić!
Była to obca istota ubrana w obcisły strój przypominający staroświecką, męską zimową bieliznę, z tą różnicą, że „była ona ciemnosrebrzystego koloru i lekko świeciła”. Stał w wysokich do pasa zaroślach, miała od 1,5 do 1,7 metra wzrostu, krótkie ręce i dużą głowę z wąskimi uszami i lekko spiczastym podbródkiem, zwieńczoną wydzielającym poświatę dyskiem. Miała lekko otwarte, wyraźne usta i nieproporcjonalnie duże, wyłupiaste oczy, które w świetle latarki sprawiały wrażenie szklanych.
– Zupełnie nie przypominała człowieka! – powiedział.
Przez dłuższą chwilę przyglądali sie sobie tkwiąc w bezruchu. Potem istota podniosła lewą rękę, w której trzymała jakiś przyrząd o średnicy około 10 centymetrów. Nastąpił błysk białego światła, który niemal go oślepił. Po chwili jego ciało zaczął ogarniać paraliż rozprzestrzeniający się stopniowo od szyi w dół całego ciała.
– Zataczałem się, nie mogąc ustać na nogach, w związku z czym położyłem się w głębokiej trawie. Ręce i nogi zdrętwiały mi i stały się bezwładne, tak jak się to czasami dzieje po dłuższym ucisku którejś z kończyn. Chciałem wołać o pomoc, mając nadzieję, że jest jeszcze ktoś na wyspie oprócz mnie i że będzie mógł przyjść mi z pomocą, lecz po namyśle uznałem, że lepiej będzie jednak leżeć cicho, ponieważ przyszło mi na myśl, że to do diabła podobne stworzenie mogłoby podejść do mnie i mnie wykończyć.
Po tym, jak jasny błysk z broni tej istoty oświetlił mu twarz, do jego włosów i ubrania przylgnął bardzo silny, przyprawiający o nudności smród, który „był znacznie silniejszy od smrodu wydzielanego przez skunksa”! Chastain nie miał pewności, czy ten obrzydliwy zapach był częścią składową błysku, czy też jednym z jego następstw.
– Przez pierwszą godzinę myślałem, że zginę, ale cały czas modliłem się. W końcu paraliż zaczął ustępować. Stanąłem na czworaka i poczołgałem się do łodzi. Nazajutrz około południa osłabienie ustąpiło i znowu mogłem chodzić. Dzień był ciepły. Zobaczyłem łódkę na wodzie – kołysała się w odległości około 15 metrów od brzegu. Drzwi do kabiny były otwarte, a w środku nie było nikogo.
Nieznośny smród wciąż się na nim utrzymywał. Podpłynął do łodzi, włożył kąpielówki i wysuszył ubranie, lecz smród nie osłabł. Wymył włosy środkiem dezynfekcyjnem i w drodze do domu wyrzucił ubranie do przydrożnego rowu. Czuł się prawie normalnie, z wyjątkiem uczucia szczególnej lekkości, tak jakby unosił się w powietrzu. Jego dziwny wygląd i zachowanie nie uszły uwadze jego żony.
– Co z tobą, Norman? – zapytała, gdy tylko wszedł do domu. – Co się stało?
Nie chciał jej niepokoić opowiadaniem szczegółów swojej przerażającej przygody, ponieważ była lekko schorowana.
– Nałgałem jej trochę. Powiedziałem jej, że były duże fale i dostałem morskiej choroby. Co więcej, nie powiedziałem o tym zdarzeniu nikomu, gdyż bałem się, że mnie wyśmieją lub pomyślą, że dostałem bzika!
Nie wiedział, że to jeszcze nie był koniec tej przygody. Nazajutrz poszedł do lekarza zrobić na wszelki wypadek badania kontrolne, bojąc się, że to światło, którym został porażony, mogło dokonać jakichś trwałych uszkodzeń w jego organizmie albo że ten paraliż mógł być wynikiem lekkiego zawału serca. Lekarz rozwiał jednak jego obawy, stwierdzając, że jest całkowicie zdrowy.
Wrócił na wyspę i za dnia przeczesał tamto miejsce w poszukiwaniu śladów, które by potwierdziły, że to nie było przywidzenie, jednak nic nie znalazł. Wąchał trawę i krzaki w miejscu, w którym upadł, lecz ten wstrętny odór ulotnił się. Drewniany drąg leżał w tym samym miejscu, w którym go zostawił. Następnie wrócił do pracy i zachowywał się, jak gdyby nic się nie stało.
Lecz jego noce nie były już normalne. Zaczęła mu się śnić obca planeta zamieszkała przez dziwnie wyglądające stworzenia, porośnięta olbrzymimi kwiatami, posiadająca linie produkcyjne, z których schodziły talerzokształtne pojazdy. Nie wspomniał o nich nikomu, podobnie jak o swoim przeżyciu na wyspie Blount.
Nie wiedząc zbyt wiele na temat zjawiska UFO, nie był świadom, że wiele tego typu obiektów często widywano nad liniami energetycznymi, elektrowniami i instalacjami atomowymi. Nie słyszał też o zdarzeniach, podczas których dochodziło do spotkań z humanoidami, w związku z czym nie mógł wiedzieć, że istota, którą widział wcale nie była czymś wyjątkowym, zarówno pod względem wyglądu, jak i sposobu zachowania. Szarosrebrzyste, obcisłe kombinezony, wydatne połyskujące oczy, ostro zakończone uszy, tajemnicze promienie, które oślepiały i paraliżowały świadków – wszystko to było dobrze znane z obserwacji wiarygodnych świadków odnotowanych przez badaczy zjawiska UFO na całym świecie.
Klasycznym przypadkiem tego typu jest zdarzenie z Hopkinsville w stanie Kentucky. Widziane tam istoty wywołały podobne zjawiska do tych, które wystąpiły na wyspie Blount. To jedno z najbardziej klasycznych zdarzeń, jakie miały miejsce na terenie Stanów Zjednoczonych, wydarzyło się w roku 1955 i figuruje w oficjalnych dokumentach sił powietrznych jako „niezidentyfikowane”. Jest często przytaczane i opisywane w różnych książkach i czasopismach. Jego opis przedstawiony przez Jacquesa Vallee w Anatomy of a Phenomenon(Anatomia zjawiska) zawiera wiele szczegółów pominiętych w innych opracowań. Vallee starał się przede wszystkim zwrócić uwagę biologów na nietypowe zachowanie się owych istot, które jego zdaniem warte jest szczególnego zainteresowania.
Istoty te miały 1,2 metra wzrostu, duże, ostro zakończone uszy i sięgające prawie do ziemi ręce o długich paznokciach przypominających szpony. Ubrane były w „poniklowany” strój. Tuż przed ich przybyciem na farmę rodziny Suttonów składającej się z trojga dzieci i ośmiu dorosłych jedno z dzieci widziało latający obiekt, który wylądował z tyłu zabudowań. Dorośli stwierdzili, że musiało mu się przywidzieć i że był to na pewno meteoryt. Zmienili zdanie dopiero wtedy, gdy do ich domu zaczął zbliżać się „mały człowiek” z podniesionymi do góry rękoma.
Gest ten oznaczał zapewne brak wrogich zamiarów, jednak nie został zrozumiany przez przestraszonych mieszkańców farmy. Jedne z nich złapał za strzelbę i strzelił przez drzwi, lecz strzał ten nie wywołał pożądanego efektu. Nieznana istota fiknęła koziołka i zniknęła w ciemnościach. (Odgłos, jaki rozległ się po jej trafieniu, przypominał dźwięk, jaki wydaje trafione kulą blaszane wiadro). To zachowanie mieszkańców farmy nie zniechęciło tych istot, które „nękały” ich swoją ciekawością chodząc po dachu i zaglądając do okien jeszcze przez wiele godzin. (Istnieją pewne wątpliwości co do dokładnej liczby istot, jako że jeden ze świadków stwierdził w trakcie dochodzenia prowadzonego przez siły powietrzne: „Mówię tylko to, co widziałem, a widziałem dwóch ludzi lub tego samego dwa razy”).
W czasie chwilowej przerwy w tej „bitwie” przerażeni Suttonowie wsiedli do samochodów i uciekli z farmy do pobliskiego miasteczka. Po pewnym czasie wrócili na nią wsparci miejscową i stanową policją. Jeden z jadących w jej kierunku oficerów zeznał, że widział kilka dziwnych „meteorów”, które leciały z tamtego rejonu. Gdy wyjrzał wraz z żoną przez okno samochodu, zobaczył jak dwa z nich przelatują nad ich głowami wydając „zmiennotonowe” dźwięki. Oględziny miejsca zdarzenia niczego nie wykazały poza śladami strzałów z broni Suttonów. Po pojeździe i istotach nie pozostał żaden ślad.
Jak twierdzi Vallee, z biologicznego punktu widzenia interesujące jest to, że „oczy istot były duże i bardzo czułe, ponieważ zbliżały się one do farmy z najciemniejszego miejsca. Nie zauważono w nich ani źrenic ani powiek – świadkowie odnieśli wrażenie, że włączenie przez nich zewnętrznego oświetlenia domu powstrzymywało je od zbliżania się do niego”.
Czy możemy zatem założyć, że gdy Chastain stał przerażony widokiem obcej istoty w srebrzystym kombinezonie oświetlonej światłem latarki, odczuwała ona ból lub miała inne nieprzyjemne odczucia z powodu tego światło i w odpowiedzi zareagowała porażeniem świadka swoim promieniowaniem świetlnym? Podobnie jak w przypadku Suttonów, również ta istota miała duże, połyskujące oczy, które nie posiadały ani źrenic ani powiek.
Jeśli ta istota była w rzeczywistości robotem, którego zadaniem było wykonanie jakichś pomiarów (analiza gleby etc.) w miejscu przyszłej elektrowni atomowej, i jeśli Chastain przeszkodził jej w wykonaniu tego zadania, to jest oczywiste, że musiał zostać unieszkodliwiony. Takie spekulacje na temat celu i zachowań obcych istot można by snuć praktycznie bez końca, niemniej wszelkie podobieństwa, jakie występują w różnych dobrze sprawdzonych przypadkach, winny być dokładnie zanalizowane.
Niezbite dowody na autentyczność przeżycia Chastaina ujawniły się niespodziewanie trzy dni po obserwacji i, co najciekawsze, na jego działce położonej z tyłu za domem. Był koniec stycznia 1972 roku. W pewnej chwili ze snu wyrwał go grzmot pioruna.
– Padało i błyskało, a potem ten sam niesamowity odór, który czułem wtedy, gdy zostałem porażony tamtym światłem, zaczął wylewać się przez okno sypialni. Wyskoczyłem z łóżka, aby je zamknąć, a następnie chwyciłem za broń i nie zasnąłem już do rana, wsłuchując się i węsząc, czy nie dochodzi do mnie ten mdlący smród. Zastanawiałem się, czy było możliwe, aby ta istota mogła mnie zlokalizować po tym, jak opuściłem wyspę.
Tej burzliwej nocy wstawał wiele razy i podchodził do okna, aby zerknąć przez nie. Jego żona spała w oddzielnej sypialni usytuowanej po drugiej stronie domu. W końcu burza skończyła się i nastał ranek. Gdy usłyszał krzątanie się swojej żony i miauczenie kota proszącego o wypuszczenie na dwór, szybko ubrał się i z bronią w ręku ostrożnie uchylił drzwi prowadzące na tył domu, skąd dochodził odór.
To, co zobaczył, sprawiło, iż przez chwilę wydawało mu się, że postradał zmysły. Tuż za Sea Camperemwyrastał z ziemi rząd „głów” cielistego koloru. Wyglądało to jak scena z filmu z gatunku horrorów. Wszystkie te „rośliny” przypominały kształtem obcą istotę, którą spotkał na wyspie, i wydzielały ten sam odór! Trzy z piętnastocentymetrowych głów miały otwarte usta i oczodoły wypełnione białą substancją wyglądającą jak lukier. Wydawały się być wykształcone do końca, podczas gdy dwie pozostałe, mniejsze, przypominały „nowo narodzone niemowlęta z zamkniętymi oczyma”. Przeszył go dreszcz, spojrzał na niebo, a potem na ziemię w poszukiwaniu statku kosmicznego i innych roślin, lecz niczego niezwykłego więcej nie zobaczył.
Chcąc, aby ktoś jeszcze zobaczył te dziwne rośliny, poszedł do kilku zaprzyjaźnionych sąsiadów, jednak żadnego z nich nie zastał w domu, ponieważ pojechali już do pracy. Rozsierdzony wrócił do domu, chwycił łopatę i wykopał dwie z większych głów oraz obie mniejsze, po czym wyrzucił je na pobliskie wysypisko śmieci. Następnie zawołał żonę i powiedział jej, aby wyszła a nim na podwórze z tyłu domu.
– Mój Boże, to wygląda jak z innego świata! – powiedziała całkowicie zaskoczona.
W tym momencie postanowił opowiedzieć jej swoją przygodę, którą przeżył na wyspie Blount, lecz w ostatniej chwili zrezygnował ze względu na jej chorobę, ponieważ zaczęła okazywać jej pierwsze objawy pod wpływem panującego wokół smrodu.
– Idź do domu i wezwij policję! – powiedział do niej. – Powiedz im, że coś dziwnego rośnie na naszym podwórzu za domem.
– A oni powiedzą, że jestem pijana lub stuknięta, kiedy im to opiszę. Różowy diabeł o wielkich oczach, spiczastych uszach i okrągłych ustach i że wydobywa się z niego smród na całe sąsiedztwo? – odrzekła.
Przyznał jej rację, ale nadal chciał, aby ktoś jeszcze to zobaczył. Chwycił łopatę i wykopał pozostałe rośliny, następnie wsiadł do samochodu i pojechał do siedziby gazety w Jacksonville z jedną „głową” na podłodze z przodu samochodu.
– Musiałem jechać z głową wystawioną na zewnątrz samochodu, ponieważ ten smród wręcz mnie obezwładniał – powiedział. Kręciło mi się w głowie i zaczęło ogarniać mnie to samo uczucie bezsiły, które opanowało mnie na wyspie. Bałem się, że ogarnie mnie paraliż, zanim dotrę do siedziby gazety.
Ledwie udało mi się uniknąć zderzenia z innym samochodem. Musiał gwałtownie zahamować, w wyniku czego „głowa” uderzyła o ostrą krawędź podłogi. W rezultacie zaczęła się z niej wydobywać czerwona substancja, która przypominała do złudzenia krew.
Opowiadając redaktorowi gazety o tej dziwacznej roślinie w samochodzie, starał się sprawić wrażenie, że to, o czym mówi jest jak najbardziej prawdopodobne, przy czym nie wspomniał ani słowem o swojej przygodzie na wyspie.
Redaktor przyglądał się mu podejrzliwie.
– To wszystko prawda, czy też golnął pan sobie co nieco?
– Jestem niepijący – odrzekł Chastain – ale ta rzecz, która jest w moim samochodzie, odurzyła mnie swoim smrodem!
W chwilę potem Chastain udał się z grupą kilku reporterów do samochodu. Jeden z nich, przyjrzawszy się bliżej „głowie”, powiedział:
– Zajrzyjcie jej do ust! To ma nawet małe zęby!
Żaden z redaktorów nigdy nie widział takiej „głowy”, w związku z czym nikt nie mógł jej zidentyfikować, tak jak i żaden ze współpracowników Chastaina z Seaboard Coast Line Railroad Company, gdzie udał się po opuszczeniu redakcji w poszukiwaniu dodatkowych świadków. Na widok „głowy” brygadzista John Ellis powiedział podekscytowanym głosem:
– Mój Boże, czy to tak śmierdzi?
– Spójrzcie na tę czerwoną substancję wyciekającą z tyłu głowy! – powiedział hydraulik Clyde Schramm.
Po niespełna dobie wszystkie „głowy” skurczyły się do rozmiarów kauczukowych piłek, podobnie jak te, które Chastain wkopał z powrotem w miejscu, w którym poprzednio rosły, aby zobaczyć, co będzie dalej, jednak żadna z demonicznych roślin nie wyrosła z ziemi ponownie.
W chwili pisania tego artykułu próbki gruntu pobrane z różnych głębokości na podwórzu położonym z tyłu domu Chastaina oraz na wyspie Blount poddawane są różnorodnym badaniom w kilku laboratoriach. Wstępne badanie mikroskopowe wykazało, że ziemia pochodząca z podwórza zawiera fungi hyphae (włókna korzeni grzybów), i że jest nadzieja, że znajdujące się w niej zarodniki rozwiną się w komorze wilgotnościowej ustawionej na warunki podobne do tych, które panowały w nocy poprzedzającej ich wzrost.
Czym one są? Pozaziemskimi zarodnikami zasianymi w ziemskiej glebie? Dopóki nie znana jest odpowiedź na to pytanie, warto zastanowić się również nad innymi możliwymi hipotezami. Jedną ze wskazówek może być silny fetor wydzielany przez „głowy”.
Luis C.C. Krieger w Przewodniku po grzybach pisze, że cała gama grzybów pod nazwą „stinkhorns” („śmierdziorożki”) wydziela „nieznośny smród przypominający zapach sera <Limburger> zwielokrotniony do n-tej potęgi”. Odór ten przywabia muchy, które roznoszą następnie na swoich ciałach ich zarodniki. Muchy składają na nich jajeczka, dzięki czemu ich larwy wgryzając się w ich tkanki mają dostęp do pokarmu. Powstałe w tkance śmierdziorożków w wyniku ich żerowania kanaliki tworzą różnorodne wzory, zaś niektóre z nich wydzielają po ich nacięciu lub rozdarciu czerwoną, podobną do krwi ciecz. Czy wyklucza to jakikolwiek związek między obcą istotą z wyspy a dziwacznymi roślinami na podwórzu Chastaina? Może świadek po prostu wdepnął w kolonię śmierdziorożków na wyspie, przeniósł na swoich butach lub ciele ich zarodniki do swojego domu, gdzie następnie, kilka dni później, wyrosły one z ziemi dzięki sprzyjającym warunkom atmosferycznym.
Specjaliści pracujący nad tym przypadkiem nie mogą dojść do wspólnych wniosków. Prawdopodobieństwo, że czerwie zjedzą dokładnie ten sam rodzaj śmierdziorożka, można by nazwać zbiegiem okoliczności, lecz szansa, że zostaną one zjedzone w dokładnie ten sam sposób, w wyniku czego uzyskają ten sam kształt, wyraża się ułamkiem, w którego mianowniku jest liczba astronomicznie wielka. Szansa, że grzyby mogłyby przyjąć kształt przypominający istotę z wyspy, jest również znikoma. Interesujące jest to, że „głowy” wyrosły w pobliżu miejsca, w którym Chastain spuścił wodę z Sea Campera, która być może została napromieniowana przez unoszące się nad łódką UFO.
Profesor Leslie Paleg z Uniwersytetu w Adelajdzie w Australii przedstawił rewelacyjną metodę modyfikowania zachowań i wzrostu roślin za pomocą promieniowania laserowego.
– Wystarczą krótkotrwałe naświetlania laserem, ponieważ jego światło jest bardzo spójne i intensywne – oznajmił. – Stwierdziliśmy na przykład, że jednosekundowe naświetlenie laserem z odległości około 500 metrów winorośli „poranny blask” wpływa na jej wzrost.
I chyba tu właśnie tkwi klucz, nie tylko do rozwiązania zagadki przypadku Chastaina, ale także wielu innych bliskich spotkań z UFO, podczas których doszło do ich lądowań, po których pozostały trwałe ślady w glebie oraz olbrzymie kręgi zmutowanej roślinności rosnącej wewnątrz i wokół tych miejsc.
Zastosowania laserów, mikrofal oraz innych rodzajów energii w badaniach biologicznych są dopiero początkującą dziedziną badań. Jeśli uda się przy ich pomocy spowodować kiełkowanie grzybów w próbkach gruntu z Florydy, wówczas być może uda się określić, jaki rodzaj światła lub energii spowodował te mutacje, co może w końcowym rezultacie doprowadzić do jeszcze bardziej konkretnych danych dotyczących technologicznych sekretów latających spodków i ich załóg.
Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén