(opracowano na podstawie artykułu „Zagadka mózgu” z 221-go (maj 2009) numeru Nieznanego Świata)
Okazuje się, że odpowiedź na z pozoru prozaiczne pytanie: Czy mózg jest nam potrzebny? wcale nie jest taka oczywista. Profesor neurologii z Wielkiej Brytanii John Lober zadał je na konferencji medycznej w 1980 roku.
Lober był badaczem wodogłowia u dzieci, które polega na zwiększeniu objętości płynu mózgowo-rdzeniowego w układzie komorowym mózgu najczęściej wskutek nieprawidłowego krążenia tego płynu na skutek wrodzonych wad anatomicznych. Jeśli chodzi o dzieci to zwykle towarzyszy mu powiększenie czaszki – i stąd wzięła się nazwa wodogłowie.
W czasie badań neurolog wykonał około 600 skanów mózgu ludzi z tą dolegliwością. W ostatniej grupie (gdzie płyn mózgowo-rdzeniowy wypełnia 95% czaszki; oznacza prawie brak mózgu) było mniej niż 10% z badanych, ale 50% z nich miało iloraz inteligencji około 100 punktów – czyli przeciętny dla populacji!
Chociaż sceptycy podważyli te wyniki Lober był pewny tego, co mówi.
Iloraz inteligencji 26-letniego studenta, u którego Lober wykrył około 1-milimetrową korę mózgową (normalnie ma około 45 mm) wynosił 126 punktów, bardzo dużo powyżej przeciętnej! Student nie miał prawie kory mózgowej, ale świetnie radził sobie z nauką.
Niezwykłe zdolności posiadali bliźniacy, których opisał Oliver Sacks w książce Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem. John i Michael byli umieszczeni w różnych zakładach i w momencie gdy Sacks ich poznał mieli po 26 lat. Został u nich wykryty autyzm, psychoza oraz spore opóźnienie w rozwoju. Mówiąc kolokwialnie byli „bliźniakami-idiotami”, ale wyróżniali się fenomenalną pamięcią i dosyć dziwnymi uzdolnieniami matematycznymi.
Polegało to na przykad na tym, że byli w stanie podać każdą datę Wielkiej Nocy, która miała miejsce w czasie ostatnich 80 tysięcy lat! Chyba nie trzeba mówić, że tylko komputer może wykonać takie wyliczenia.
Dodawanie było dla nich ogromną trudnością. Podobnie było z mnożeniem i dzieleniem. Mimo to, gdy na podłogę upadło pudełko zapałek, obaj krzyknęli: 111! Okazało się, że było ich 111. Kiedy zapytano ich, skąd to wiedzieli, odpowiedzieli, że zobaczyli to, czyli nie liczyli ich.
Najdziwniejszą ich umiejętnością było jednak to, że bliźniacy porozumiewali się między sobą za pomocą liczb pierwszych, a gdy Sacks to odkrył były to liczby sześciocyfrowe!
John mówił jedną liczbę, a potem Micheal ją podchwytywał i odpowiadał inną liczbą (Sacks odkrył, że te sześciocyfrowe liczby są liczbami pierwszymi – dzielą się bez reszty tylko przez jeden i przez siebie; początek to: 1,2,3,5,7,11,13,17 itd.)
Potem Sacks przyniósł tablicę (liczb pierwszych) i postanowił zagrać z bliźniakami. Podał liczbę ośmiocyfrową, a po pięciu minutach milczenia John wypowiedział dziewięciocyfrową liczbę pierwszą. Gdy tablica skończyła się na liczbach dziesięciocyfrowych Sacks wyłączył się z tej gry, ale nie John i Michael. Neurolog dał za wygraną, gdy bliźniacy przerzucali się liczbami dwunastocyfrowymi! Miało to miejsce w 1966 roku.
W znanym filmie z Russelem Crowe w roli głównej p.t. „Piękny umysł” (2001) opartym na biografii Johna Nasha Jr., który był matematykiem nagrodzonym Noblem w dziedzinie ekonomii bohater obrazu odnosi ogromny sukces mimo tego, że chorował na schizofrenię paranoidalną.
Okazuje się, że ludzki mózg cały czas stanowi wielką zagadkę i nasza wiedza na ten temat często jest wręcz bezradna, co daje dużo nadzieii tym, którzy cierpią na różne urazy, że kiedyś może być tak, jak przed wypadkiem, gdyż wszystko jest możliwe, na co wskazuje ten artykuł.
(opracowano na podstawie książki „Szmaragdowe tablice. Tot z Atlantydy – interpretacja dr Doreal”)
Tot (Thoth, Thot) zajmuje czołowe miejsce w panteonie bogów starożytnego Egiptu. Przedstawiany najczęściej w postaci człowieka z głową ibisa, rzadziej jako pawian lub człowiek z głową pawiana. Tot nazywany jest także bogiem Księżyca, jest wynalazcą pisma, astronomii, sztuki, matematyki, nauk ścisłych, prawa, magii, medycyny, muzyki. Jest patronem lekarzy i pisarzy. Jako wynalazca pisma zwany jest „Panem Świętych Słów”.
Tot, syn Re, posiadł część uniwersalnej wiedzy swego ojca. Mądrość czerpał studiując księgi w bibliotece Re. Opanował sztukę magii, którą przekazał swoim kapłanom.
Mnie najbardziej interesuje tablica XIII – „Klucz do życia i śmierci”
Poniżej jej interpretacja:
Thoth obiecał nauczenia tajemnicy Kwiatu Życia, a kiedy osiągną jedność w Bycie, powinni udać się do Amenti. Kwiat Życie jest Solar Plexusem Ziemi i z niego wywodzi się Duch utrzymujący Ziemię w jej formie.
Ten sam duch, który przebywa w człowieku, jest również w Ziemi. Różni się tylko w ilości.
Człowiek jest dwubiegunowy. Kiedy jeden z biegunów traci równowagę, zostaje równocześnie zachwiana równowaga ciała, pojawiają się choroby i śmierć. Dokładne zharmonizowanie biegunów, powoduje zanik wszelkich chorób i bolączek.
Kwiat Życia wywiera balansujący wpływ na biegunowość ciała i utrzymuje go w równowadze.
Reszta tablicy jest tak jednoznaczna, że nie potrzebuje dalszej interpretacji, gdyż tylko zostaje podany dokładny opis ćwiczeń.
W styczniu 1533 roku hiszpański podbój osiągnął punkt szczytowy. Król Inków, Atahualpa, więziony przez Pizzara i jego ludzi przyrzekł, że za swoją wolność zapłaci im olbrzymi okup w złocie i srebrze. Aby przyśpieszyć zebranie potrzebnej sumy, pozwolił trzem swoim hiszpańskim ciemiężycielom wejść do Świątyni Słońca (Coricancha) i zabrać stamtąd wszystkie cenne przedmioty konieczne do uzupełnienia okupu.
Ci trzej ludzie byli ostatnimi, którzy widzieli ten święty przybytek w jego pełnej krasie, zanim zaczęto usuwanie z jego ścian siedmiuset złotych płytek, z których każda ważyła około 5 funtów (2,27 kg), złotych masek i regaliów z mumii imperatorów Inków, przodków Atahualpy. Mimo, iż zebrano w ten sposób znaczną ilość złota, nie była ona wystarczająca – w swoim ultimatum Pizzaro wyznaczył większą ilość, co dostarczyło mu znakomitego pretekstu do stracenia Atahualpy. Stało się to po południu 24 czerwca 1533 roku.
Po śmierci Atahualpy Pizzaro wrócił do Cuzco, aby kontynuować łupienie Coricanchy. W ogrodach świętego przybytku znajdowały się jeszcze złote posągi i niesamowity złoty dysk, od którego wziął nazwę sam przybytek, lecz mimo iż Hiszpanie mieli doskonałą okazję do zdobycia tych najwartościowszych skarbów, nigdy im się to nie udało, bowiem w międzyczasie ukryto je w jakimś nikomu nie znanym miejscu, nie znanym i niedostępnym najeźdźcom.
Kronikarz Cristobal de Morina napisał w roku 1533: „Słoneczny dysk został ukryty przez Indian w takim miejscu, że do dzisiaj nie udało się go znaleźć”. Stało się to przyczyną wysunięcia przypuszczeń, że najbardziej wartościowe sakralne obiekty Inków zostały ukryte w jakimś podziemnym schowku dostępnym jedynie przez system podziemnych korytarzy. Wiele historii nawiązujących do tej historii stało się oliwą podtrzymującą ogień legendy, która mówi, że tunel prowadzący do skarbów Inków ma swój początek w świątyni Coricancham, zaś wyjście z niego znajduje się w pobliżu ruin Sacsahuaman, w miejscu znanym jako Chinkana Grande (Wielka Jaskinia).
Obecnie Chinkana Grande jest zaledwie dużym dołem, głębokim na kilka metrów, który znajduje się pod olbrzymim, z grubsza ociosanym głazem. W roku 1989 badacz Fernando Jimenez del Oso próbował sfilmować wejście do jaskini, lecz nie udało mu się to ze względu na zbyt wąskie wejście oraz skalne osuwiska powstałe po wysadzeniu skał przez armię peruwiańską, która chciała w ten sposób zamknąć do niej wejście i zablokować drogę ewentualnym poszukiwaczom skarbów.
Najważniejsza próba wejścia do Chinkana miała miejsce w roku 1700, kiedy to grupa składająca się z kilkunastu ludzi postanowiła wejść do środka, aby odnaleźć skarb Atahualpy. Spotkał ich zły los. Po wielodniowym pobycie pod ziemią tylko jednemu z nich udało się ujść z życiem i wyjść na powierzchnię. Wyłonił się z otworu pod głównym ołtarzem kościoła w Santo Domingo, gdzie w czasach Pizzara wznosiły się majestatyczne mury Świątyni Coricancha. Człowiek ten miał przy sobie kolbę kukurydzy zrobioną z litego złota, która była niewątpliwie jednym z obiektów, które uświetniały kiedyś ogrody Coricanchy.
Jeszcze jedna historia uwiarygodniająca tę legendę. W roku 1814 okoliczności zmusiły brygadiera Mateo Garcię Pumakahuę, potomka Inków do pokazania swoim przełożonym części skarbów Inków. Poprowadził jednego z wysokich rangą oficerów, z oczami zawiązanymi przepaską, przez główny plac Cuzco do strumienia, a następnie po usunięciu kilku kamieni poszli w dół kamiennym przejściem w głąb podziemi położonych pod Cuzco. Kiedy już tam weszli, oficerowi zdjęto przepaskę i ujrzał on niezwykły widok: wielkie srebrne pumy z oczami ze szmaragdów, „cegły” wykonane ze złota i srebra i inne obiekty o niemożliwej do określenia wartości. Chociaż nie bardzo wiedział, gdzie się znalazł, przypomniał sobie później, ze kiedy przyglądał się skarbowi, wyraźnie słyszał, jak zegar na głównej katedrze Cuzco wybija dziewiątą. na tej podstawie wywnioskował, że musiał być niedaleko niej.
Opis przeżyć oficera raz jeszcze dowodzi istnienia tunelu między Sacsahuaman i Coricanchą, ponieważ katedra w Cuzco i mały kościół w San Cristobal znajdują się dokładnie na hipotetycznej linii łączącej te dwa miejsca.
W roku 1600 jezuickiemu zakonnikowi udało się trafić w samo sedno tajemnicy dotyczącej tunelu: „Czczona jaskinia Cuzco, nazywana przez Indian Chinkana, została wykonana na polecenie inkaskich królów. Jest bardzo głęboka i przebiega przez centrum miasta, zaś jej ujście lub wejście do niej znajduje się w fortecy Sacsahuaman. Schodzi ona w dół zboczem góry, na którym usytuowana jest parafia San Cristobal, a następnie na różnych głębokościach, dochodzi i kończy się w Santo Domingo, które za czasów Inków było sławną Świątynią Coricancha. Wszyscy Indianie, z którymi rozmawiałem, twierdzą, że Inkowie wykonali tę kosztowną i pracochłonną jaskinię, aby umożliwić w czasie wojen swoim królom przechodzenie z fortecy Sacsahuaman do Świątyni Słońca w celu składania hołdu swojemu idolowi Punchau”.
Te właśnie informacje spowodowały, że razem z moim przyjacielem Vincentem Parisem przystąpiliśmy do poważnych badań w sprawie tego tunelu. W roku 1993 udaliśmy się do Cuzco w Peru i znaleźliśmy potwierdzenie istnienia podziemnej komory poniżej głównego ołtarza kościoła w Santo Domingo, co potwierdzało legendę o człowieku, który po wejściu do tunelu w Sacsahuaman doszedł do Santo Domingo. Później, w marcu 1994 roku, wróciliśmy do Cuzco i po raz kolejny uzyskaliśmy potwierdzenie istnienia komory i ujścia ślepego tunelu, ponadto dowiedzieliśmy się od ojca Beningo Gamarry, przeora zakonu Santo Domingo, sporo na temat zastosowania i funkcji tego tunelu. Oto, co nam powiedział:
– Wasze informacje są prawdziwe, lecz tunel ciągnie się znacznie dalej za Sacsahuaman i kończy się w pewnym miejscu pod miejscowością Quito w Ekwadorze!
– Dlaczego wejście do tunelu pod głównym ołtarzem w Santo Domingo jest obecnie zamknięte? – zapytaliśmy.
– Niestety trzęsienie ziemi, które zdewastowało Cuzco w roku 1950 – odrzekł – zmusiło nas do zamknięcia wejścia w celu wzmocnienia fundamentów kościoła. Ale nie wszystko zostało stracone przez to zamknięcie, ponieważ kiedy tu studiowałem, dowiedziałem się później, już jako przeor, że tunel spełniał bardzo szczególną rolę.
– Jaką? – zapytaliśmy
– Każdego 24 czerwca wnętrze tunelu oświetlone było promieniami słonecznymi odbitymi od powierzchni sławnego słonecznego dysku – odrzekł ojciec Gamarra – które kierowane były następnie do wnętrza Chinkany (jaskini), skąd ciąg wykonanych z doskonale wypolerowanych metalowych płytek luster przekazywał je do fortecy Sacsahuaman. Inkowie byli biegli w astronomii i geometrii i to precyzyjne dzieło musiało mieć jakieś szczególne znaczenie, które niestety odeszło już w zapomnienie.
Ojciec Gamarra ujawnił nam jeszcze tajemnicę związaną z czworgiem drzwi-pułapek usytuowanych w bocznych nawach kościoła. Wyjaśnił, że to próbne wykopy, które odsłoniły część oryginalnych murów Corichanchy. Jak się okazuje, trzy lata temu zespół peruwiańskich archeologów zdecydował się na zdewastowanie opactwa Santo Domingo, aby wydobyć z gruntu pozostałości po świętej Corichanchy.
Ojciec Gamarra powiedział także, że istnieje strumień, którego początek znajduje się na głównym placu Cuzco, i że płynie on obok starych murów Coricanchy, pod kościołem. Ta ostatnia informacja, wcale nie będąca błahą, dowodzi, że istnieje co najmniej jedno naturalne przejście łączące główny plac, na którym znajduje się katedra, z Coricanchą. Niektórzy hiszpańscy kronikarze, na przykład Cieza de Leon, podają, że główny plan Cuzco był w ich czasach jeziorem lub bagnem, które zostało później osuszone przez Inca Sinchi Rocę. Dziś wciąż przepływają przez miasto dwie rzeki, które przykryte brukiem funkcjonują jako miejskie ulice.
Wszystko zdaje się wskazywać na to, że Inkowie wykorzystali do połączenia tunelem Sacsahuaman z Coricanchą istniejącą tam naturalną jaskinię. Garcilaso de la Vega zwraca uwagę na istnienie złożonego systemu syfonowych wiaduktów, które wybudowali Inkowie i które, jak się wydaje, przekraczały rzekę Saphi i służyły jako połączenie między otworami w skałach a wybudowanymi przez ludzi drogami.
Pomimo tych wszystkich informacji jest w tych legendach coś, co zastanawia. W trakcie naszych badań zauważyliśmy, że dwa miejsca – Sacsahuaman i Coricancha – wydają się być połączone wyimaginowaną prostą linią, która przechodzi również pod katedrą i kościołem w San Cristobal. To nasze „odkrycie” było zupełnie przypadkowe. Po dojściu do najwyższego punktu w Sacsahuaman, znanego jako Muyucmarca, mieliśmy możliwość sprawdzenia, że te cztery budynki leżały dokładnie na jednej linii. Oczywiście obecne obiekty kultu religijnego zostały zbudowane na starszych konstrukcjach Inków.
Po przetransportowaniu naszych spostrzeżeń na mapę ze zdziwieniem zauważyliśmy, że do znanych nam już religijnych budynków musimy dodać jeszcze jeden, oraz to, że ta linia po przedłużeniu dochodzi do punktu połączenia dwóch rzek przepływających przez miasto.
Nasza analiza wykazała, że kimkolwiek byli budowniczowie tych religijnych budynków, dobrze wiedzieli, co robią. Czy Hiszpanie chcieli wykorzystać piwnice swoich nowych kościołów do odszukania ukrytego skarbu Inków, otwierając w nich wejścia do tunelu? A może znając magiczną moc przypisywaną tym miejscom przez Inków chcieli je po prostu „schrystianizować”?
Przypuśćmy, że tak właśnie było, co jest całkiem możliwe. Dziwi jedynie, że nikomu do tej pory nie rzuciła się w oczy dziwna współliniowość tych miejsc kultu religijnego, która, sądząc po odkryciach innych badaczy, takich jak Maria Scholten de D’Ebneth w odniesieniu do Szlaku Wirakoczy, nie może być dziełem przypadku. Badaczka ta odkryła w roku 1985 główną drogę Wirakoczy z jeziora Titicaca do Oceanu Spokojnego – idealnie prostą linię o długości prawie 1500 kilometrów kończącą się w północnej części Peru, w pobliżu Tumbes.
Według kronikarza, Cieza de Leona, Peru było przez wiele lat pozbawione światła słonecznego. W końcu pewnego dnia Słońce wzeszło nad wyspą na jeziorze Titicaca, po czym na lądzie ukazał się „biały korpulentny mężczyzna, z którego postaci emanowała wielka powaga i dostojeństwo. Miał on również wielką moc, przy pomocy której zmieniał wzgórza w równiny, zaś równiny w góry”. Ten mistrz cywilizacji, zwany Wirakocza, przeszedł przez Andy, zmieniając ich topografię, po czym zniknął w odmętach fal morskich. Tak więc Wirwkocza popisał się mistrzostwem geodezyjnym na terenach, gdzie zgodnie z historią nie było teodolitów ani sztucznych satelitów. Kim był Wirakocza, który posiadał tak rozległą wiedzę matematyczną i geodezyjną?
Nasze badania wykazały, że przynajmniej do połowy tego stulecia, tunel w Cuzco istniał i był otwarty. Niestety wciąż nie jesteśmy w stanie wykazać, w jaki sposób został zbudowany i w jakim celu.
W opinii Felipe Mormontoya, który jest przywódcą Ruchu Inków i w prostej linii potomkiem brygadiera Mateo Garcii Pumakahui, tunel i jego przejścia spełniał różne zadania, głównie skracał drogę przez kamieniste góry do tajnych dróg prowadzących do świętych miejsc. Powiada:
– Mamy ukryte rzeźby naskalne, które, jak się wydaje, były pokryte czymś podobnym do złotych liści. Musiało to być oryginalne dzieło WayoQhari, gigantów, którzy byli prawdopodobnie pierwszymi mieszkańcami tych okolic, tymi, którzy zbudowali te gigantyczne kamienne budowle”.
Jak zatem widać ta zagadka dopiero zaczyna wyłaniać się na światło dzienne.
Wierzę, że ciało i umysł są dwoma aspektami jednego organizmu. Dolegliwości fizyczne mogą być dla nas wielkim darem, a choroba sprzymierzeńcem, jeśli tylko będziemy chcieli zrozumieć przesłanie, które przychodzi do nas w ten sposoób. Wierzę, że ciało jest naszym najlepszym nauczycielem. Fizyczne wyzwania, których doświadczamy, mogą uzdrawiać i równoważyć nas w innym nieuświadomiony do końca sposób.
Choroba może być wielkim darem. Arnold Mindell, fizyk, psycholog i terapeuta, twórca psychologii zorientowanej na proces, nazywa chorobę „sprzymierzeńcem”. Mindell pokazuje, w jaki sposób choroby i inne odczucia związane z ciałem mogą pomagać w pełniejszym rozumieniu siebie i swojego życia, jak mogą stać się drogą do samopoznania i rozwoju.
Fizyczne niedomagania, których doświadczasz, uzdrawiają i równoważą Cię w inny, często zupełnie nieuświadomiony sposób. Nie znamy pełnego obrazu. Myślę, że gdybyśmy znali pełny obraz, nie martwilibyśmy się trudnymi sytuacjami. Opowiem Ci pewną historię:
W pewnej wiosce mieszkał stary człowiek. Był bardzo skromny i biedny. Jedyną jego właśnością był jego przepiękny biały koń. Nawet król zazdrościł mu tego rumaka i oferował za niego wielkie sumy, ale stary człowiek odmawiał mówiąc: Kocham mojego konia.To mój przyjaciel. Nie sprzedaje się przyjaciół. Pewnego dnia wszedł do stajni i nie zastał tam konia. Wieśniacy powiedzieli: Ty stary głupcze. Powinieneś był sprzedać tego konia. Ale nieszczęśicie. A stary człowiek odpowiedział: Nie jest to ani dobre, ani złe. To tylko fragment. Nie znamy pełnego obrazu. Ale wieśniacy śmiali się ze starca.
Po kilku dniach biały koń wrócił, a z nim całe stado dzikich koni. Znowu zgromadzili się wieśniacy i mówili: To nie był pech! Miałeś rację. To było wielkie błogosławieństwo, że koń wrócił. A stary człowiek powiedział: Nie jest to ani dobre, ani złe. Po prostu powiedzcie, że koń wrócił. Wieśniacy nic mu na to nie odpowiedzieli, ale wiedzieli, że nie ma racji.
Stary człowiek miał jedynego syna, który zaczął ujarzmiać dzikie konie. Pewnego dnia spadł z konia i złamał obydwie nogi. Znowu zgromadzili się wieśniacy i mówili: Starcze, miałeś rację. Konie okazały się nieszczęściem. Twój jedyny syn został kaleką. Nie będziesz miał żadnej pomocy na starość. A starzec powiedział: Jak możecie tak mówić. Nie znamy całego obrazu. Czy znacie całą książkę po przeczytaniu jednej strony?
Po jakimś czasie w królestwie zaczęła się wojna i wszyscy młodzi chłopcy z wioski zostali powołani do wojska. Wszyscy, z wyjątkiem syna starego człowieka. Wioska była pogrążona w żałobie. Królestwo przegrywało wojnę i pewne było, że większość młodych ludzi nigdy nie wróci do domu. Przeto ludzie powiedzieli starcowi: Znowu miałeś rację – to było szczęście, że twojego syna zrzucił koń. Jest kaleką, ale przynajmniej jest z tobą. A starzec odpowiedział: Nie jest to ani dobre, ani złe. Nie oceniajcie, bo nie znacie pełnego obrazu…
To samo dotyczy Twojego zdrowia. Nie obwiniaj się, że chorujesz czy doświadczasz dolegliwości fizycznych.Pamiętaj, że to tylko fragment całego obrazu. Jeśli przykleisz chorobie etykietkę, że jest zła – przestaniesz patrzeć na nią jak na sprzymierzeńca i niezwyklą okazję do rozwoju, a zobaczysz w niej atakującego Ciebie wroga.
Jeśli nie akceptujesz tego, co jest, walczysz z życiem i ze swoim ciałem, opierasz się – to życie i trudności napierają.
ZAPAMIĘTAJ
To, czemu się opierasz – napiera.
Pierwszym krokiem jest akceptacja. Drugim jest zrozumienie prawdziwej przyczyny swojej dolegliwości. Każda ma dobrą intencję. Pamiętaj też, że nasze oczekiwanie stają się samospełniającą się przepowiednią. Jeśli spodziewasz się problemów z sercem, szanse, że będziesz je mieć są dość duże.
Tak naprawdę uzdrowienie jest ciągle wielką tajemnicą. Tajemnicą zarówno dla ludzi nauki, jak i dla tych stojących na czele rozwoju myśli ludzkiej.
(opracowano na podstawie artykułu Lloyda Pie’a p.t. „Zagadka czaszki gwiezdnego dziecka” z 67-go numeru Nexusa; strona internetowa wydawcy (Agencji Nolpress) to http://www.nexus.media.pl/; ich e-mail tonexus@nexus.media.pl; telefon do Agencji Nolpress to 85 653 55 11)
Wkrótce mają zakończyć się trwające już dekadę badania genetyczne czaszki Gwiezdnego Dziecka i wówczas dowiemy się, czy jest ona rzeczywiście obcego pochodzenia.
Badanie czaszki
W chwili gdy piszę te słowa, mija niemal dokładnie 10 lat od czasu, kiedy po raz pierwszy ujrzałem czaszkę Gwiezdnego Dziecka. Było to 18 lutego 1999 roku. Nigdy nie zapomnę tego zapierającego dech w piersiach uczucia, kiedy wziąłem ją w dłonie i natychmiast dotarło do mnie, że coś jest „nie tak”. Była bardzo lekka – o wiele za lekka jak na typową ludzką czaszkę, nawet uwzględniając, że rozmiarami odpowiadała czaszce dwunastolatka. Miałem wrażenie, że trzymam w ręku wysuszoną tykwę, a nie czaszkę, i na pierwszy rzut oka nie widziałem w niej niczego normalnego. To było naprawdę niezwykłe.
Jej właściciele, Melanie i Ray Young z El Paso w Teksasie, zaprosili mnie specjalnie po to, abym ją obejrzał i powiedział, co o niej myślę. Posiadam pewne doświadczenie w badaniu czaszek, gdyż prowadziłem szeroko zakrojone prace nad początkami człowieka, które oparte były w znacznej mierze na ustalaniu różnic między czaszkami ludzi i tak zwanych „praludzi”.
Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to myśl, że jest to „niemożliwe”, niemniej trzymałem tę czaszkę w dłoniach i „niemożliwe” musiałem zmienić na „niewiarygodne”. Oczodoły daleko odbiegały od normy. Znam się na tym, bo mój ojciec był optometrą. Wielki otwór – miejsce połączenia z szyją – także znajdował się nie tam, gdzie powinien. W dole potylicy nie było małego wybrzuszenia, które występuje w głowie każdego człowieka (a ściśle rzecz biorąc szympansa i goryla). Mówiąc fachowo, ta czaszka była pozbawiona potylicy. Cała tylna jej część była spłaszczona i brak było śladów, które wskazywałyby na celową manipulację. Przyczyną tego spłaszczenia nie mogły też być deski łóżeczka. Po prostu, ukształtowała się w ten sposób rosnąc.
Tył czaszki w górnej części mocno się wygina, podczas gdy ludzkie czaszki na tym obszarze są łagodnie zaokrąglone. Ta cecha zwróciła uwagę nie tylko moją, ale i Melanie (przez wiele lat pracowała jako pielęgniarka na oddziale noworodków, gdzie napatrzyła się na wiele różnych zdeformowanych czaszek i doskonale orientowała się w technicznych przyczynach takich zniekształceń). Ludzie nie mają takich czaszek, niemniej podobnie ukształtowane głowy są dobrze znane wszystkim badaczom UFO i obcych istot.
Takie zagięcie z tyłu głowy mają obce istoty znane jako „Szaraki”. To dzięki niemu ich głowy mają charakterystyczny „sercowaty” kształt charakteryzujący się mocno zaznaczonym czubkiem i bulwiastą górną częścią czaszki, pod którą znajduje się niewielka twarz z wąskim podbródkiem.
Pragnę zapewnić wszystkich fanów tego zdumiewającego znaleziska, że wreszcie zbliżamy się do ostatecznego rozstrzygnięcia jego genetycznego pochodzenia. Jeśli wszystko potoczy się zgodnie z planem, w roku 2009 DNA czaszki przejdzie badania z wykorzystaniem nowej techniki, która nie była dostępna w roku 2003, kiedy pobrano materiał genetyczny i przeprowadzono pierwsze analizy. Ten nowy test wyjaśni jednoznacznie, dlaczego czaszka Gwiezdnego Dziecka jest taka wyjątkowa, i dostarczy nam naukowych danych, które dowiodą, jak sądzę, że to nie są ludzkie szczątki.
Pierwszych pięć lat
Wszystkich zainteresowanych szczegółami rozlicznych badań naukowych, jakim poddano czaszkę Gwiezdnego Dziecka w początkowej fazie prac, odsyłam do mojej wydanej w roku 2007 książki The Starchild Skull (Czaszka Gwiezdnego Dziecka), w której przytaczam wszystkie najważniejsze wydarzenia, jakie miały miejsce w ciągu owych lat – od zaskakujących zdjęć rentgenowskich, zachęcających rezultatów tomografii komputerowej, datowania węglem C14, które ustaliło datę śmierci na około 900 lat temu, po fiasko wstępnego badania DNA i rewelacyjne wyniki potajemnych oględzin z zastosowaniem mikroskopu elektronowego.
Właśnie w tym roku (2003) zdołaliśmy wreszcie przeprowadzić kompleksowe i w pełni wiarygodne badania DNA Gwiezdnego Dziecka. Byłem przekonany, że niemal na pewno mamy do czynienia z czaszką obcej istoty. Moje poglądy zmieniły się radykalnie i teraz stawiałem 80 procent na obcą istotę i na wszelki wypadek 20 procent na deformację. Wiedziałem, że to znalezisko ma porównywalną wartość do Zwojów znad Morza Martwego odnalezionych przez pewnego pasterza. Tyle, że tamten pasterz zrobił to, co zrobił (Beduini, którzy je znaleźli, pocięli część z nich na kawałki i sprzedawali na bazarze w Jerozolimie – przyp. red.), zaś ja robiłem swoje, poznawałem wciąż nowe fakty i rozumiałem znaczenie kolejnych ustaleń.
Ta czaszka różniła się od ludzkiej nie mniej niż czaszka szympansa albo goryla.
DNA 101
Bez względu na liczbę wskazywanych przez nas fizjologicznych różnić eksperci reprezentujący główny nurt nauki za każdym razem zbywali nas, powtarzając mantrę darwinizmu, że tam, gdzie w grę wchodzi przyroda, wszystko jest możliwe. Tak więc, czego byśmy im nie pokazali, z miejsca mieli gotowe wyjaśnienie, jako że wystarczyło powołać się na nieskończoną potęgę natury, którą oni sami jej przypisali. Test DNA to skuteczny oręż w walce z ciasnym umysłem i tchórzliwym duchem. Wyróżniamy dwa podstawowe typy DNA: mitochondrialne i jądrowe. W niemal każdej komórce ciała zwierzęcia, a w jednym organizmie mogą być ich nawet biliony, występuje niewielki rdzeń, zwany jądrem, otoczony galaretowatą cytoplazmą i ścianą zewnętrzną.
W cytoplazmie, niczym rodzynki w budyniu, unoszą się mitochondria, które są małymi pakiecikami czegoś, co nazywamy parami zasad – najmniejszymi cząsteczkami materii, z której zbudowane są geny, których kombinacja tworzy z kolei chromosom. Każde mitochondrium zawiera około 16 000 par zasad. Zapamiętajmy tę liczbę.
Jądro komórki mieści w sobie cały genom organizmu, na który składają się wszystkie chromosomy przekazane przez rodziców. U człowieka są to 23 chromosomy ojca i 23 matki, czyli razem 46 chromosomów. To wręcz niewiarygodne, ale nasi najbliżsi w linii genetycznej krewni, szympansy i małpy człekokształtne, z którymi najprawdopodobniej łączy nas pochodzenie od wspólnego przodka, mają 48 chromosomów. To bardzo niezwykła sprawa, którą omawiam szerzej w mojej pracy poświęconej pochodzeniu człowieka, jednak w sprawie Gwiezdnego Dziecka odgrywa ona marginalną rolę.
Typowy ludzki genom jest zbudowany z owych 46 chromosomów zawierających łącznie około 25 000 genów, w których możemy z kolei doliczyć się trzech miliardów par zasad. Zapamiętajmy także tę liczbę i porównajmy ją z 16 000 par zasad obecnymi w każdym mitochondrium zawieszonym w otaczającym jądro komórki cytoplazmie. Jeśli przyjmiemy, że mitochondrium ma wielkość ziarenka piasku, to jądro komórki będzie miało rozmiar piłki do koszykówki.
(…)
Niezależnie od tego, czy jesteśmy kobietą, czy mężczyzną, nosimy w sobie dokładnie takie same mitochondria, jak sto wcześniejszych pokoleń twojej rodziny aż do pierwszego przodka w linii żeńskiej. Dzięki temu można je łatwo śledzić w trakcie badań genetycznych.
Mitochondrialne DNA Gwiezdnego Dziecka
(…)
Kiedy już DNA Gwiezdnego Dziecka trafiło do roztworu, genetycy przystąpili do badań. Stwierdzili, że DNA było dobrze zachowane i dawało się łatwo wyodrębnić z roztworu. Dzięki 900 latom spędzonym w kopalnianym tunelu zachowało się w niemal idealnym stanie, bowiem nie utleniało się w palących promieniach słońca ani nie było narażone na wypłukiwanie przez strugi deszczu.
(…)
Wiedzieliśmy, że Gwiezdne Dziecko zmarło 900 lat temu i zostało pogrzebane przez kobietę, która położyła się następnie obok jego grobu i popełniła samobójstwo. Na ich szkielety natrafiła pewna dziewczyna podczas wędrówki korytarzem dawno zapomnianej kopalni w Meksyku około roku 1930 i zabrała czaszki na powierzchnię. Przyjęliśmy całkiem naturalne w tych okolicznościach założenie, że kobieta pozostawała w bardzo bliskim związku z dzieckiem i zapewne była jego matką – biologiczną lub przybraną.
Kiedy badaniu poddano mitochondrialne DNA wypreparowane z czaszki kobiety, okazało się, że należy ono do Haplogrupy A, innego powszechnie występującego wśród Indian typu. Oznaczało to, że Gwiezdne Dziecko i kobieta, która popełniła samobójstwo u jego boku, nie byli genetycznie spokrewnieni. Mogła być zatem jego przybraną matką, opiekunką, kochanką bądź życiową partnerką. Nie mieliśmy pojęcia, jak znaleźć odpowiedzi na te pytania.
(…) Jeśli dziecko było hybrydą człowieka i obcej istoty, to najprawdopodobniej powstało dzięki inżynierii genetycznej, a nie w wyniku normalnego zapłodnienia. Wniosek ten oparliśmy na relacjach wielu współczesnych kobiet, które twierdzą, że zostały uprowadzone przez Szaraki i zapłodnione przez nie w jakiś „nienaturalny” sposób, po czym w czwartym miesiącu ciąży usunięto im płód i umieszczono w specjalnym pojemniku, gdzie się dalej rozwijał aż do czasu „narodzin”. Wiele kobiet widziało to później, gdy pokazywano im ich żyjące dzieci – hybrydy. Jeśli taki program jest realizowany dzisiaj, to równie dobrze mógł być prowadzony 900 lat temu.
DNA jądra komórki
W roku 2003 genetycy dysponowali tylko jedną techniką odzyskiwania DNA – korzystali z primerów, wcześniej oznakowanych sznurów par zasad występujących powszechnie u wszystkich ludzi.
(…)
Jego (Gwiezdnego Dziecka) mitochondrialne DNA zostało wydobyte bez najmniejszych problemów już przy pierwszej próbie. Tak więc fakty zaczęły nagle przemawiać na naszą korzyść. Gdyby ojciec był człowiekiem, już byśmy mieli jego DNA.
Drugi test przyniósł takie same rezultaty, podobnie trzeci, czwarty, piąty i szósty. Genetycy mieli dość. DNA ojca nie chciało łączyć się z primerami. Sześć kolejnych badań wykluczyło błąd laboratorium. Gdyby ojciec był normalnym człowiekiem jedna z sześciu prób na pewno by to potwierdziła. T prowadziło do jedynego wniosku: ojciec nie był człowiekiem!
Gry ciąg dalszy
(…)
Jeśli badanie (test 454 pozwalający odzyskać cały genom przy użyciu wyłącznie pary zasad, których u człowieka są trzy miliardy) wykaże, powiedzmy, pół procenta różnicy (między DNA człowieka i DNA Gwiezdnego Dziecka), czy będzie to oznaczało, że ojcem Gwiezdnego Dziecka była obca istota? Tak, oczywiście. Jeżeli badany materiał nie jest ludzki na 99,99 procent, co potwierdza jak niewiarygodnie mało różnimy się między sobą, to należy do jakiegoś innego stworzenia. (Tak naprawdę ludzie są niemal klonami. Więcej zmian genetycznych znajdziemy u dwóch przypadkowo wybranych szympansów z tej samej grupy chowu wsobnego, aniżeli w całej ludzkiej populacji, od Pigmejów po Eskimosów. Również tę kwestię omawiam szerzej w mojej książce poświęconej pochodzeniu człowieka, jednak nie ma ona istotnego związku z przypadkiem Gwiezdnego Dziecka).
(…)
Wychodząc z długiego spisu fizjologicznych różnic pomiędzy Gwiezdnym Dzieckiem i normalnym człowiekiem – ustaliliśmy co najmniej 24 główne różnice – musimy stwierdzić, że zostały one wywołane zmianami w genach, które nakazały organizmowi rozwijać się w tak niecodzienny sposób. W sytuacji gdy sama czaszka zawiera tak wiele anomalii, łatwo przyjąć, że reszta ciała Gwiezdnego Dziecka uległa przemianom w podobnym zakresie. Zresztą dziewczyna, która znalazła te szczątki, opisała je jako „zniekształcone”. Tak więc dysponując mocno zniekształconą czaszką oraz informacjami o zniekształconym ciele, śmiało zrobię kolejny krok i przepowiem, że DNA Gwiezdnego Dziecka będzie różniło się od naszego zdecydowanie ponad 1 procent. Ta różnica zapewne okaże się zapewne na tyle duża, że wszyscy zgodzą się, iż jego ojcem była prawdziwa obca istota.
(opracowano na podstawie książki Josepha Murphy’ego „Potęga podświadomości”)
(Mój komentarz – Dla jasności, w ogóle jestem wielkim zwolennikiem stosowania podanych w tym artykule sposobów na różne problemy. Uważam, że są one związane z tzw. „Religią New Age”. O pułapce z nią związaną jest na tym blogu artykuł „O pułapce religii New Age”.
Sądzę, że W OGÓŁE POWINNIŚMY PRZESADZAĆ stosując podane tu techniki, bo MOŻE NAS TO ZAPROWADZIĆ W PUŁAPKĘ.)
Na początku chciałem Ci bardzo polecić tę świetną książkę Josepha Murphy’ego, którą obecnie czytam i jest ona jedyna w swoim rodzaju i zawiera bardzo dużo cennych i wartościowych myśli.
Jest w niej opisanych bardzo wiele historii ludzi, którzy wykorzystując potęgę swojej podświadomości (świadomości duszy) zainspirowali pozytywne zmiany w swoim życiu.
Ponad dziewięćdziesiąt procent życia duchowego zachodzi na poziomie podświadomym, więc ludzie rezygnujący z wykorzystania tej niezwykłej mocy, zawężają swoje możliwości życiowe.
Jak wiara w siłę podświadomości uzdrawia
W książce jest opisana historia młodego człowieka, uczęszczającego na wykładu Murphy’ego, który był dotknięty ciężką wadą wzroku. Zdaniem specjalistów usunąć mogłaby ją tylko operacja. Mimo to on powiedział sobie: „Podświadomość stworzyła moje oczy, więc potrafi je też wyleczyć!”
Co wieczór przed snem wprawiał się w trans i skupiał myśli i wyobraźnię na osobie okulisty. Wyobrażał sobie, że lekarz staje przed nim, po czym głośno i wyraźnie powiada: „Stał się cud!”. Przywoływał tę scenę co wieczór przed zaśnięciem przez jakieś pięć minut. Po trzech tygodniach znowu zgłosił się do specjalisty, a on po długim, starannym badaniu stwierdził: „Toż to cud!”
Co się tu wydarzyło? Ów człowiek skutecznie wpłynął na swoją podświadomość, używając lekarza jako środka albo medium, które pozwoli przenieść jego pragnienie do głębszych warstw świadomości. Poprzez stałe powtarzanie, niezachwianą wiarę i ufność przepełnił podświadomość wyobrażeniem o swoich pragnieniach. To przecież ona stworzyła jego oczy; ona znała ich doskonały wzorzec, dzięki czemu przyniosła ozdrowienie.
Odprężenie jest kluczem do sukcesu
Nie należy zapominać, że kluczem do sukcesu jest odprężenie. Ani przez chwilę nie myśl o tym, jak spełni się Twoje życzenie; myśl o tym, że właśnie się urzeczywistnia. Czy pamiętasz uczucie błogiego odprężenia, jakie idzie w parze z wyzdrowieniem po ciężkiej chorobie? Obecność tego uczucia jest kluczowa dla każdej podświadomej reakcji. Wyobrażaj sobie i przeżywaj swoje pragnienie na progu realizacji.
Trzeba znieść sprzeczność między pragnieniem a wyobraźnią
Aby uniknąć konfliktów między pragnieniem a wyobraźnią, wprawiaj się w stan podobny do snu, w którym wszelkie świadome wysiłki ulegają wyłączeniu. We śnie albo w transie świadomość jest najmniej czynna. Dlatego właśnie chwile tuż przed zaśnięciem i po obudzeniu nadają się najlepiej do trwałego wpływania na podświadomość – wtedy właśnie otwiera się ona najszerzej.
Pewna kobieta co wieczór przed snem zaczęła wprawiać się w trans i przywoływać radość i ulgę, jaką odczułaby po szczęśliwym zakończeniu procesu prawniczego, którego rozwiązanie zdawało się odsuwać w nieskończoność. Przed zaśnięciem wyobrażała sobie siebie w rozmowie z adwokatem i zawsze kazała mu wypowiadać słowa: „Sprawa znalazła ze wszech miar zadowalające rozwiązanie i zdołano uregulować ją polubownie przed sądem”. Scenę tę powtarzała tak często (także w dzień, gdy dawny strach dawał o sobie znać), że całkowicie utrwaliła się ona w jej umyśle i wyobraźni. Po paru tygodniach adwokat zadzwonił, że wszystko stało się zgodnie z jej życzeniem.
Niech Twoje myśli i uczucia „znajdą uznanie”, a siła i mądrość podświadomości uwolni cię od choroby, zniewolenia i cierpień.
W stanie podobnym do snu sprzeczność między świadomością a podświadomością jest najzupełniej wyłączona. Tuż przed zaśnięciem wyobrażaj sobie zawsze z radością spełnienie pragnień. Zasypiaj spokojny i budź się radosny.
Około 1500 roku p.n.e. na wyspie Santorini miał miejsce wybuch wulkanu. W wyniku potężnej erupcji popiół i dym wulkaniczny na kilka dni przesłoniły niebo w całej wschodniej części Morza Śródziemnego. Wybuch był odczuwalny na Krecie. Wykopaliska prowadzone na Santorini od 1967 roku ujawniły freski i inne przedmioty będące świadectwem bogatej cywilizacji z epoki brązu. Ślady kultu byka odpowiadają platońskiemu opisowi wierzeń mieszkańców Atlantydy. Wybuch na Santorini zbiega się w czasie i niemal na pewno ma związek z upadkiem kwitnącej cywilizacji na Krecie. Dlatego uważam, że na Santorini są ruiny kolonii Atlantydy.
Zdaniem wielu wulkaniczna Thira (Santorini) to mityczna Atlantyda pochłonięta przez morze.
W 2006 roku skakałem na bungee w Łebie (z 55 metrów). Innymi sportami ekstremalnymi, które uprawiałem były na przykład: pływanie na bananie w okolicach Brzeźna, skok ze skały w Turcji, latanie na spadochronie przyczepionym liną do motorówki kilkadziesiąt metrów nad wodą w Hammamecie w Tunezji.
Ostatnio wpadłem na pomysł, żeby w przyszłości stworzyć własną stację muzyczną Cud Miłości FM.
Chciałbym, żeby w tym radiu można było usłyszeć takie piosenki m.in. jak: K.Minoque „Love at first sight”, L. Pausini „Surrender”, M.S. „On the horizon”, L.MacNeal „What is wrong”, A. Lovin „I’m with you”, Piasek „W świetle dnia”, „Gdybym nie zdążył”, „Ziemii złoty wiek”, „Kiedyś to tu”, „Szczęście jest blisko”, „Miłość pod księżycem”, „Chociaż ty” i inne, E.Flinta „Goniąc za cieniem” i „Bliżej”, V. Carlton „A thousand mile”, M.Fam „Miłość jest tu”, S. Uniatowski „Wciąż jeszcze wierzę w nas”, Wilki „Niech mówi serce” i „Atlantyda łez” i inne piosenki.
Poniżej zamieszczam najlepsze zdjęcia muzyczne!
Ostatniej nocy miałem bardzo niezwykły sen – chyba najbardziej niesamowity w moim życiu! Jak tylko się obudziłem o 5 rano przypominałem sobie jego szczegóły. Widziałem budynek WTC jak eksploduje rozsadzając się od wnętrza ognistą energią.
Jednak najbardziej niesamowity w tym śnie był motyw związany ze złem. Ktoś zły był na szczycie bardzo wysokiego budynku. Druid będący na dole wyciąga ręce i próbuje zneutralizować złą energię z góry, ale to się nie udaje i budynek zaczyna płonąć ogniem. To, co nastąpiło potem, najbardziej utkwiło mi w pamięci. Wszyscy ludzie na Ziemi z nielicznymi wyjątkami naśladują zło, gdyż widzieli jak robi to (naśladuje zło) jakieś małżeństwo.
Ja mówię, że wynikną z tego ogromne problemy (mówię to jakiemuś chłopakowi), ale on jest jak zahipnotyzowany i nie słucha mnie – chce naśladować zło. Bardzo dużo ludzi wchodzi do jakiegoś budynku, który przypomina wieżę. Spotykam tam jakiegoś chłopaka, który tak jak ja nie chce naśladować zła i rozpoznaję go z łatwością – wymieniamy spojrzenia.
Z ujęcia naukowego, sny powstają z tego, co nagromadzi się w mózgu w trakcie czasu jawy. Lecz czasami dotyczą rzeczy, o których w ogóle nie myśleliśmy – to znaczy, że te rzeczy zakodowały się w NASZEJ PODŚWIADOMOŚCI.
Miałem bardzo wiele takich niezwykłych snów – w niektórych z nich lewitowałem, w innych byłem Supermanem i latałem bardzo wysoko nad ziemią!
Według niektórych ludzi, do których ja również należę, całe nasze życie składa się ze znaków i drogowskazów na naszej duchowej drodze. Wierzę, że wszystko czego doświadczamy jest przez nas wybierane na jakimś poziomie (nawet tzw. wypadki). Przekonanie, że wszystkie nasze doświadczenia są naszą kreacją i zgłaszamy się po nie na ochotnika, jest niezwykle wzmacniające i prowadzi do wolności.
Ponadto wierzę, że Nieskończona Boska Inteligencja prowadzi każdego człowieka w swoim życiu – właśnie dlatego nie ma przypadków i wszystko dzieje się z jakiegoś powodu! Dlatego jeśli przydarza nam się jakiś niezwykły „zbieg okoliczności”, który coś powoduje w naszym życiu, to jest to związane z Nieskończoną Boską Inteligencją (Bogiem). Jeżeli „przypadkowo” sięgnęliśmy po jakąś książkę lub czasopismo, która zmieniła nasze życie, to na pewno nie był to przypadek!
Przedstawię teraz zdjęcia z różnych krajów, w których byłem lub które chcę jeszcze odwiedzić!
Zacznę od Tunezji, którą odwiedziłem w lipcu 2002 roku.
Liczne malowidła religijne przedstawiają w otoczeniu świętych osób wizerunki unoszących się w powietrzu obiektów, które do złudzenia przypominają znane nam współcześnie UFO, co prowadzi do wniosku, że obce istoty towarzyszą nam od zamierzchłych czasów.
Czytając tytuł tego artykułu praAJĄNIATwie każdy zastanawia się zapewne, co też takiego autor miał na myśli? Czy odkryto jakiś sarkofag z mumia istoty pozaziemskiej? Czy może odkopano gdzieś na pustyni statek kosmiczny w kształcie dysku? Nic takiego nie miało miejsca, co nie zmienia jednak faktu, że dowody są przygniatające. Chodzi o fakty z kilku dziedzin, które zestawione razem tworzą całość wręcz niepodważalną. Nie da się ich w żaden sensowny sposób wytłumaczyć inaczej jak przez odwołanie się do ingerencji cywilizacji pozaziemskiej. Dotarcie do nich zajęło mi wiele lat i przedstawiłem je w dwóch książkach, które ukazały się pod koniec ubiegłego roku: Chrystus i UFO oraz znacznie rozszerzone, nowe wydanie książki Oś świata. Obejmują one dwa zagadnienia z różnych okresów historycznych, jednak doskonale się uzupełniają. Oś świata prezentuje dowody z czasu rozkwitu najstarszych cywilizacji starożytnych , natomiast Chrystus i UFO poświęcona została, jak wskazuje tytuł, dowodom z czasów biblijnych. Zacznę od tematu przedstawionego w tej drugiej.
Jesteśmy przyzwyczajeni do tak zwanej historii biblijnej jako do utrwalonego, jednoznacznego kanonu. W zasadzie trudno było spodziewać się, że nagle kanon ten okaże się mieć konkurencję, która z jednej strony była kiedyś akceptowana przez Kościół, a z drugiej pokazuje nam jednak rzeczywistość diametralnie inną. Relatywizm kanonu biblijnego? Jak to w ogóle możliwe? Otóż, okazało się to możliwe dzięki kilku brzemiennym w skutki okolicznościom.
To prawda, trudno byłoby obecnie spodziewać się, że na przykład papież będzie omawiał związek pomiędzy fundamentami religii chrześcijańskiej a cywilizacjami pozaziemskimi. Był jednak okres, w którym ludzie nie rozumieli samego pojęcia „cywilizacja pozaziemska” i informacje o tego rodzaju związkach bez problemu przechodziły przez filtr cenzury kościelnej – w okresie średniowiecza i renesansu.
„Zgrzyty” wynikające z powiązania zagadnienia cywilizacji pozaziemskich z wiarą nie były co prawda rozumiane przez ludzi z tamtych czasów, ale najważniejsze jest to, że są zrozumiałe dla nas dzisiaj. Niektórzy Czytelnicy zapewne zetknęli się już kiedyś z przykładami sztuki sakralnej, na których oprócz kontekstu religijnego przedstawiano typowe UFO. Pewne przykłady tego rodzaju były już znane, sam zamieściłem kilka w wydanych wiele lat temu książkach Wizyty z nieba i Księga dowodów. Co innego jednak parę odosobnionych przykładów, a co innego obszerny zbiór tego rodzaju dzieł, który daje już pewien spójny obraz. Dotarcie do tego rodzaju świadectw zajęło mi wiele lat i w rezultacie udało mi się zgromadzić zbiór, którego wartość dowodowa jest na tyle duża, że wspomniane dzieła pochodzą z różnych krajów, z różnych epok (od XIV do XVIII wieku), a nawet z różnych kręgów kulturowych – zjawisko to odcisnęło bowiem swoje szokujące piętno na całym obszarze Europy oraz w strefie oddziaływania Kościoła bizantyjskiego do Gruzji włącznie. Wszystkie one mają jednak zasadniczą cechę wspólną: obiekty latające przedstawiono mianowicie w „świętym” kontekście i na ogół towarzyszą one Chrystusowi oraz/lub Matce Boskiej. Przedstawiona na nich rzeczywistość jest w dużej mierze zgodna ze sobą – na przykład dwa freski o zupełnie innym rodowodzie przedstawiają UFO unoszące się nad ukrzyżowanym Chrystusem, które są bardzo podobne. Względne bogactwo tych dzieł pozwala wręcz na zilustrowanie poszczególnych etapów życia Chrystusa w sposób zupełnie inny niż powszechnie znany – można stworzyć pewną chronologię tego zjawiska. Od obrazu Giotta przedstawiającego tak zwaną gwiazdę betlejemską (obserwacji której nie odnotowano jednak w innych częściach świata) poprzez „alternatywne” przedstawienie chrztu Chrystusa i jego „alternatywne” ukrzyżowanie, po wniebowzięcie, które dokonuje się wewnątrz dziwnego obiektu latającego. Wszystkie te obrazy, freski, a nawet arrasy, mają – powtarzam – jedną cechę wspólną, którą jest występowanie UFO w tle, przy czym nie pozostawiono nawet cienia wątpliwości na temat tego, o jak głęboki związek chodzi.
Jakiego rodzaju są to obiekty? Zaskakuje refleksja, że przegląd ten nie odbiega znacząco od współczesnej statystyki ufologicznej. Na ogół przedstawiano dyski, kule lub obiekty w kształcie zbliżonym do kropli. Jeszcze bardziej szokuje fakt, że w tych przypadkach, w których dyski przedstawiono w widoku z boku (bo są też dyski widoczne mniej lub bardziej od dołu, wtedy są widoczne jako elipsy), ich podobieństwo do współczesnych UFO nie ulega jakiejkolwiek wątpliwości – mamy kształty przypominające odwrócony spodek lub talerz. Kształty są dosłownie takie same, jak na współczesnych fotografiach. Co z tego wynika?
Przede wszystkim realność zjawiska jest w tym świetle niepodważalna, ponieważ to samo pojawiało się w różnych miejscach ówczesnego świata chrześcijańskiego i w różnym czasie oraz dlatego że pasuje to zarazem do wzorca znanego z obecnej epoki. Poza tym mamy do czynienia ze spójnym szeregiem faktów obejmującym cały określony aspekt historii (dla naszej kultury aspekt fundamentalny!), w tym niemal cały okres życia Chrystusa. Widać więc, że nie ma mowy o jakiejś przypadkowej obserwacji jednego obiektu na niebie, nie mogło też wziąć się to z przypadkowego podobieństwa jakiejś chmury do dysku z kopułą. Obcy nie pojawili się w tym aspekcie historii ani przypadkowo, ani jednorazowo, lecz ewidentnie siedzieli w nim po uszy. Mamy więc dowód manipulowania rozwojem kulturowym ludzkości.
Pamiętam rozmowę z nieżyjącym już Arnoldem Mostowiczem, który podsumował kiedyś podobne rozważania stwierdzeniem: „UFO towarzyszy ludzkości, jak długo ona istnieje”. Wystarczy jednak przejrzeć najważniejsze z reprodukcji tych dzieł sztuki sakralnej (zajmujących w książce 16-stronicową kolorową wkładkę i kilka stron czarno-białych), aby stało się jasne, że obiekty klasyfikowane obecnie jako UFO robiły o wiele więcej niż tylko „towarzyszyły” ludzkości. Można to porównać do sytuacji, gdy przyzwyczajeni do jakiejś scenerii, nazywanej „rzeczywistością, nagle przekonujemy się, że podniosła się kurtyna, o istnieniu której dotychczas nie wiedzieliśmy, i ujrzeliśmy kulisy, a tam sznurki łączące postacie ze sceny z jakimiś dłońmi znajdującymi się wyżej. na obrazach i freskach nie ma co prawda sznurków, ale są snopy światła i promienie laserów… Na jednym z obrazów przedstawiono nawet scenę, w której wyrocznia zwraca uwagę rzymskiego cesarza na znajdujący się nad nim wielki dysk, na którym ukazał się skrót imienia Chrystusa. Czyż trzeba lepszej reklamy adresowanej do wahającego się władcy? Nagle staje się jasne, jakim cudem chrześcijaństwo tak szybko zmiotło z rzymskiej sceny religijnej dziesiątki innych konkurencyjnych kultów. A trzeba wiedzieć, że w tym okresie nawet pewne pojęcia, takie jak wstrzemięźliwość i skromność, awansowały do miana bogów i bogiń i stawały się obiektami kultu (to, że w sądzie możemy wciąż natknąć się na przykład na posąg Uczciwości, to nie przenośnia poetycka, ale wierne przeniesienie rzeczywistości rzymskiej). Wierzeń takich jak heretycki odłam judaizmu, jakim początkowo było chrześcijaństwo, było w gruncie rzeczy bardzo wiele i dzisiaj poza specjalistami z wąskiej dziedziny nikt o nich nie pamięta.
Znaczenie tych dowodów, będzie jeszcze większe, gdy uświadomimy sobie, że sztuka sakralna, zwłaszcza w okresie średniowiecza, podlegała ścisłemu nadzorowi teologicznemu i nie było tu szczególnej dowolności pozostawionej artyście, a, po drugie, sztuki tej nie można odczytywać w myśl tych samych zasad, według których dzisiaj odbieramy sztukę abstrakcyjną – takie pojęcie w ogóle wtedy nie funkcjonowało. Twórcy sztuki kościelnej i ich z reguły kościelni zleceniodawcy zawsze traktowali przekazywane treści bardzo dosłownie (w każdym razie w porównaniu z percepcją człowieka współczesnego). Zagadnieniu różnic percepcyjnych w stosunku do czasów współczesnych i kontekstowi kulturowemu poświęcona została znaczna część książkiChrystus i UFO, jest to bowiem czynnik o podstawowym znaczeniu. Oczywiście wiąże się to z zagadką źródeł, z których czerpano. Muszę przyznać, że wprawdzie pewne opisy, które można odnieść do określonych źródeł – naocznych świadków – istnieją i są obecnie znane, jednak wyjaśnia to problem tylko w niewielkim stopniu, zwłaszcza że te znane opisy dotyczą innych sytuacji, niż zostały przedstawione na obrazach. Mimo znacznego wkładu pracy nie udało mi się ustalić, na czym konkretnie ci artyści się opierali. Jesienią 2008 roku konsultowałem się w tej sprawie między innymi ze znawcą zagadnienia symboliki i ikonografii Wydziału Nauk Historycznych i Społecznych Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego (UKSW) w Warszawie, autorem wielu opracowań. Pokazałem mu kilka przykładów, jednak dla niego również było to kompletną zagadką. Jedno jest jednak pewne: w tamtym przesyconym mistyką okresie w obiegu funkcjonowało wiele tekstów, które później celowo zniszczono lub ukryto, albo zniknęły one z późniejszego horyzontu niejako naturalną koleją rzeczy, chociażby dlatego, że pochodziły z czasów, gdy nie znano jeszcze druku i istniały w pojedynczych egzemplarzach. Pomimo to musiały mieć wtedy status źródeł „pełnoprawnych”, w przeciwnym razie hierarchia kościelna nie uznawałaby utrwalonej w nich rzeczywistości.
Trzeba też pamiętać, że w średniowieczu nie istniał jeszcze jednoznacznie ustalony kanon świętych pism – prośby takie (można rzec: cząstkowe) podejmowano na różnych soborach, jednak de facto w obiegu były bardzo różne pisma. Zresztą, w tamtych czasach, gdy nie znano druku, a zbiory, na przykład klasztorne, składały się w większości z dzieł w dzisiejszym rozumieniu unikalnych, nie można było po prostu wyliczyć „tytułów znajdujących się na indeksie”, bo nikt dokładnie nie wiedział, co i gdzie się znajduje. Taki „filtr” nie byłby szczelny. Ostateczny kanon pism biblijnych określono dopiero na Soborze Trydenckim w roku 1543, w związku z czym w okresie, w którym powstawały przedstawione tu dzieła sakralne, ich autorzy mogli jeszcze odwoływać się do stosunkowo bogatego zasobu źródłowego. fakt, że ludzie nie rozumieli pojęcia „obiekt latający” tak jak dzisiaj (jako techniki), powodował oczywiście, że umieszczenie takowego na obrazie nie wywoływało „alarmu”. Jeśli tylko było to zgodne ze źródłami, o których wiedział autor lub jego zwykle duchowny zleceniodawca lub odbiorca, to było to akceptowane (bo często zamawiał obraz jakiś możny fundator, ale wtedy na ogół musiał spełniać on kryteria duchowego odbiorcy…). Zaistniał więc ciekawy paradoks: ciemnota średniowiecza i rygorystyczne traktowanie doktryny nie przeszkadzało w „przemycaniu” na światło dzienne tego rodzaju informacji, których w dzisiejszych realiach na pewno by nie ujawniono! Drugi paradoks to, że przekazy odbierane przez Kościół (zapewne) jako obrazoburcze wtedy traktowano jako kluczowe dla widzenia rzeczywistości boskiej – jako święte. Ta ich waga zapewne wynikała wprost z opisów, na jakich się opierano. Chodzi więc o całkiem poważny problem wymagający głębszego zastanowienia. O tyle ważny, że bez wątpienia obejmujący informacje przeznaczone dla potomności… Zaryzykuję twierdzenie, że uświadomienie sobie tego zagadnienia, tych faktów, to jedno z najbardziej doniosłych wydarzeń, jakie może nastąpić w naszych czasach. Upoważnia to również do postawienia sobie całego szeregu fundamentalnych pytań, przede wszystkim o to, jak to możliwe, że możemy mieć prawdę na przysłowiowym talerzu, a mimo to jako ludzkość nie widzieć jej. Jest to klucz nie tylko do zrozumienia roli UFO, ale w ogóle do zrozumienia naszej cywilizacji, do uświadomienia sobie, jak dziwne mechanizmy rządzą jej funkcjonowaniem. Rozważaniom na ten temat, mam nadzieję że nie jałowym, poświęciłem prawie połowę wspomnianej książki. Wnioski poparłem przykładami…
Bardzo ciekawe są dwa wiążące się z tym zagadnienia opisane obszerniej w książce. Pierwsze to skonfrontowanie tych obrazów (których zreprodukowano około 20) z szeregiem relacji dotyczących wniebowzięć i innych zastanawiających kontaktów z obcą inteligencją – bo jakby na sprawę nie patrzeć, tak czy inaczej, chodzi o inteligencję obcą. Drugie natomiast to oznaki dokonujących się współcześnie zmian w nastawieniu samego Kościoła. Jak wspomniałem, nasz rodzimy ekspert od symboliki i ikonografii chrześcijańskiej z interesującego nas okresu nic w istocie nie wyjaśnił, jednak ciekawe sygnały napływają od pewnego czasu z Watykanu…
W niniejszym artykule pozwolę sobie zaznaczyć tylko najistotniejsze fakty. Wydaje się, że sprawcą zmian jest sam papież Benedykt XVI, który nadzorował wcześniej jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary wiele ciekawych badań, od dotyczących właśnie tych spraw po objawienia i tak zwaną tajemnicą fatimską (zresztą, pochodzący z Fatimy opis świetlistej kuli wpasowuje się w ten sam schemat) 11 czerwca 2006 roku podczas modlitwy na Anioł Pański wygłosił do zgromadzonych nieco zaskakujące słowa:
„Wszechświat, dla posiadających wiarę, w całości mówi o Bogu w Trójcy jedynym: od międzygwiezdnej przestrzeni aż po mikroskopijne cząsteczki”.
Dokładnie tydzień później podczas obrzędu poświęconego Eucharystii dodał jeszcze, jakby chcąc podkreślić znaczenie tej kwestii:
„Promień Eucharystii nie wyczerpuje się w obrębie Kościoła, wartość Eucharystii ma zasięg kosmiczny”.
To ostatnie zdanie trudno odebrać inaczej niż jako nawiązanie do życia pozaziemskiego; jako komunię, która przecież materii nieożywionej nie dotyczy. Głos w tej sprawie zaczęło zabierać także wielu teologów, duchownych i świeckich związanych z Kościołem, a zwłaszcza duchownych watykańskich. W kwietniu 2007 roku astronomowie odkryli planetę podobną do Ziemi krążącej wokół jednej z gwiazd (w sumie odkryto już wiele planet poza naszym układem), co stało się pretekstem do kolejnego poruszenia tych kwestii. W reakcji na toDziennik przeprowadził wywiad z teologiem prof. Tadeuszem Gadaczem, byłym współpracownikiem księdza Tischnera. Na pierwsze pytanie: „Czy Bóg mógł stworzyć inne światy? Czy dałoby się pogodzić istnienie kosmitów z religią chrześcijańską?” – odpowiedział następująco: „Odkrycie życia rozumnego poza Ziemią nie stoi w żadnej sprzeczności z nauką chrześcijańską, bo mamy tak fundamentalne idee jak Stworzenie: Bóg stworzył nie tylko Ziemię i człowieka, ale także cały kosmos. Poza tym w idei zbawienia zawarta jest jego powszechność. W wielu księgach biblijnych występują stwierdzenie mówiące, iż zbawienie obejmuje wszystko, co istnieje. Nie możemy jako ludzie żyjący na małej planecie mieć egoistycznego przekonania, że jesteśmy sami we Wszechświecie. […]”
Później, w roku 2008, głos zabrał szef watykańskiego obserwatorium astronomicznego w Castel Gandolfo ksiądz Jose Gabriel Funes:
„Można przyjąć, że istnieją inne światy, także bardziej rozwinięte od naszego bez kwestionowania wiary…”
To stwierdzenie zaskakiwało już odwagą i otwartością, choć nie było ostatnim tego rodzaju. Trudno oczywiście nie zastanowić się, dlaczego zostało wypowiedziane! Co ciekawsze Funes (duchowny argentyński) został niespodziewanie mianowany szefem obserwatorium po wypowiedzi swojego poprzednika w tej samej sprawie, która była sceptyczna! Oficjalnie podano, że chodziło o „przyczyny zdrowotne”. Co jeszcze ciekawsze, Benedykt XVI przeprowadził identyczną roszadę na stanowisku kierowniczym także w drugim obserwatorium, z którego korzysta Watykan, w Arizonie, gdzie sceptyka zastąpił jezuita znany z otwartego podejścia do UFO. Dlaczego dyrektorzy obserwatoriów astronomicznych mają reprezentować postawy dopuszczające istnienie określonej rzeczywistości, to już chyba każdy sam może sobie odpowiedzieć…
7 maja 2006 roku inny wysoko postawiony dostojnik watykański, ksiądz Corrado Balducci, wziął udział w programie włoskiej telewizji na temat UFO (kanał „Speciale G2”) i ku zaskoczeniu, zarówno gospodarzy, jak i widzów, wyjął wielką odbitkę fotograficzną przedstawiającą formację UFO w kształcie idealnego krzyża (to znaczy mającego proporcje krzyża chrześcijańskiego). Miało to służyć przekazaniu informacji, że Watykan o wszystkim wie. Ale konkretnie o czym? Najwyraźniej „coś jest na rzeczy”, coś się dzieje, lecz Watykan nie chce lub nie może podać powodów czy szczegółów otwarcie. Tak czy inaczej, w dziełach Kościoła jest to niewątpliwie zjawisko bez precedensu.
Zacytowane wcześniej wypowiedzi hierarchów Kościoła na temat cywilizacji pozaziemskich (w tym stwierdzenie Funesa, że one istnieją!) w istocie „omijają” problem, któremu poświęcona jest wspomniana książka – problem związku tych cywilizacji z pewnymi wydarzeniami sprzed dwóch tysięcy lat. Kwestia tych związków – faktycznych czy potencjalnych – z samą religią traktowana jest dość płytko. Mimo to udało mi się odnaleźć wypowiedź odnoszącą się do sedna problemu. Jej autorem jest sam Balducci! Przyznał on, że relacje świadków dotyczące obserwacji UFO nie mogą być dyskredytowane, ponieważ „ludzkie świadectwa są fundamentem życia społecznego i religijnego”. Gdybyśmy je dyskredytowali, „pozbawilibyśmy religii chrześcijańskiej jej fundamentów”. W kwestii obiektów latających stwierdził:„Możemy wykluczyć anioły, a zwłaszcza diabły […] oni nie potrzebują obiektów latających, aby pokazywać się ludziom… Kościół nie będzie się wypowiadał na ten temat, to jest domeną nauki. Co do możliwości życia na innych planetach, to Biblia tego nie wyklucza, jako że moc Boga nie zna granic”.
Jest to pogląd ciekawy i „postępowy”, jednak dzieła sztuki sakralnej zaprezentowane we wspomnianej książce pokazują, że posiada on zasadniczą lukę. Wygląda bowiem na to, że „rydwany aniołów” i statki pozaziemskie to jedno i to samo! Przy tej okazji pojawia się też problem ewentualnego podejścia, w którym nie dostrzega się sprzeczności rzeczywistości technicznej z wyobrażeniem religijnym. Jeśli jednak ktoś sądzi, że aniołowie mogli korzystać z techniki umożliwiającej im przemieszczanie się w przestworzach, to rodzi się wtedy pytanie o to, w czym dokładnie dopatrzył się ich boskiego charakteru. Jest to wyzwanie, które dla duchownych jest niemożliwe do pokonania.
Druga ze wspomnianych we wstępie książek poświęconych ingerencji wyższej inteligencji w rozwój ludzkości (Oś świata) początkowo wcale nie miała mieć takiego charakteru. W porównaniu ze starszym wydaniem z 2002 roku została znacznie rozszerzona i, na dobrą sprawę, w połowie napisana od nowa. W ciągu minionych siedmiu lat pojawiło się bardzo dużo nowych informacji początkowo zbieranych z myślą o wydaniu amerykańskim (które ukazało się w roku 2008 jako Axis of the World). Ostatnie jej polskie wydanie jest jeszcze bardziej ulepszone w stosunku do tego zza oceanu. Formalnie książka ta jest poświęcona pewnej tajemnicy dotyczącej śladów łączących najstarsze ziemskie cywilizacje, zwłaszcza tropowi związanemu z wymarłym odłamem białej rasy, który zaznaczył swoją migrację z Azji nie tylko na zachód, w stronę Europy, ale przede wszystkim na wschód – w poprzek Pacyfiku.
Czasami tak jest, że autor pisząc książkę nie zdaje sobie sprawy, jaki ogólny obraz się z niej wyłoni, zwłaszcze gdy oparta jest ona na bardzo wielu różnych źródłach i zawiera bardzo wiele powiązanych ze sobą wątków. Tak było i tym razem. Dopiero gdy ją sam przeczytałem po jej ukończeniu, uległem wrażeniu, że w gruncie rzeczy stanowi ona uzupełnienie pracy Chrystus i UFO, tak jakby była odrębnym rozdziałem poświęconym temu samemu problemowi, z tym że tutaj chodzi o epizod w historii ludzkości znacznie poprzedzający czasy biblijne. Wnioski, jakie się nasuwają, są jednak analogiczne, chociaż nie jestem pewien, czy choć raz pada w książce określenie „cywilizacje pozaziemskie”. Na podstawie przedstawionych faktów nie da się jednak wyciągnąć innych wniosków. Podam przykład: punktem wyjścia do „zagłębienia się” w zagadnienie, które ostatecznie okazało się bardzo rozległe i głębokie, był fakt odkrycia już przed drugą wojną światową, że pismo używane przez bodaj najstarszą znaną „wielką” cywilizację starożytną – cywilizację Doliny Indusu, której pozostałości znajdują się dzisiaj w Pakistanie – jest tym samym, które odkryto na Wyspie Wielkanocnej położonej w południowo-wschodniej części Pacyfiku. Problem jest o tyle zastanawiający, że, po pierwsze, centrum cywilizacji Doliny Indusu (Mohendżo Daro) i Wyspa Wielkanocna znajdują się niemal dokładnie po przeciwnych stronach kuli ziemskiej. Oznacza to, że najwyraźniej jacyś zupełnie dziś zapomniani nosiciele równie zapomnianej starożytnej kultury (zaginiony lud, czego w książce dowodzę!), wiedzieli, że Ziemia jest kulą i byli w stanie skorelować ze sobą punkty leżące po jej przeciwnych stronach. Tysiące lat temu! Dodatkowo okazuje się, że oba pisma stanowią wzajemne lustrzane odbicia – to znaczy zarówno hieroglify, jak i całe teksty wyglądają tak, jakby były oglądane przy pomocy lustra! Tak jakby realizatorzy tego przemilczanego obecnie, globalnego przedsięwzięcia chcieli nam przekazać, że zdawali sobie sprawę z charakteru opisanej korelacji. W książce użyłem obrazowego porównania, że jest to tak, jakby nagle na Alasce odkryto lustrzane odbicie egipskiej Wielkiej Piramidy. Całe fundamenty egiptologii można by wtedy z czystym sumieniem wyrzucić na śmietnik. Bo jak tak gigantyczny przeskok pogodzić z wiedzą akademicką? Zwłaszcza że był to przeskok obejmujący tylko jedną kulturę… To jest po prostu niemożliwe. Mowa przecież o okresie, gdy na naszej planecie cywilizacje dopiero się kształtowały. I nagle w tym kontekście pojawiają się działania realizowane na globalną skalę, precyzyjnie. Nie chodzi przy tym wyłącznie o oba wspomniane wcześniej punkty. W połowie drogi na łączącej je linii znajdują się najbardziej chyba tajemnicze ruiny na Ziemi, znane jako Nan Madol. Profesor, który odczyta wspomniane pismo, stwierdził przy tym, że ta nazwa odczytana w języku związanym z „lustrzanym” pismem znaczy… „w połowie drogi”. Śladów podobnej rangi jest więcej – cała książka jest im poświęcona i nie są to żadne domysły czy nadinterpretacje, ale rzeczy znane naukowcom, których nie potrafią oni jednak wyjaśnić, a w wielu przypadkach nie potrafią nawet powiązać ich ze sobą. Tworzy to w sumie obraz, który bez względu na to, jakbyśmy tego chcieli, nie da się żadną miarą pogodzić z potocznymi wyobrażeniami na temat początków dziejów na naszej plancie.
Końcem łańcucha śladów, którymi starałem się podążyć, są ruiny, których interpretacją zajmowałem się już wcześniej, co nie zmienia faktu, że ich ignorowanie przez naukę tylko potwierdza wyłaniającą się przy tej okazji regułę. Ruiny te leżą w Boliwii w Ameryce Południowej i znane są pod nazwą Puma Punku. W porównaniu ze starszym wydaniem Osi świata ich opis został rozszerzony o wiele nowych faktów, jednak najważniejszym plusem nowego wydania jest film dokumentalny na ten temat, który jest dołączony do książki w formie płyty DVD, gdzie widać wszystko znacznie lepiej niż na drukowanych reprodukcjach.
Puma Punku bez przesady można określić mianem ruin, które nie mają odpowiednika nigdzie indziej na świecie! Można zadać sobie pytanie: a cóż takiego może być niezwykłego w kamieniach? Precyzja? Przecież to tylko kwestia czasu poświęconego na przykład na ich szlifowanie czy polerowanie. Nie, problem polega na czymś zupełnie innym. Mamy tam do czynienia ze skomplikowanymi kształtami, które są dokładnie powtarzane (są serie określonych bloków), a przy tym wykorzystano je z tak dużą precyzją, że po prostu nie dałoby się tego zrobić ręką „na oko” na takiej samej zasadzie, na jakiej nie otrzymano równiej i gładkiej szyby próbując piaskiem szorować odlaną płytę szklaną i wyznaczając równość powierzchni przy pomocy sznurka, do czego, mniej więcej, sprowadza się interpretacja oficjalnej archeologii. Można owszem, wykonać blok z równymi bokami, ale jeśli ma to być bardzo skomplikowany kształt z profilami wchodzącymi w głąb i składający się na przykład z 86 płaszczyzn, przy czym wszystkie detale wykonane są bez zarzutu, a na nie uszkodzonych powierzchniach widać precyzję na poziomie 0,1 mm, to mamy namacalny i jak najbardziej konkretny dowód istnienia w zamierzchłych czasach cywilizacji technicznej. Wystarczy, zresztą, spojrzeć na serie wykonanych w blokach otworów, aby każdy, kto ma chociaż minimum percepcji i wyobraźni technicznej, zdał sobie sprawę, że mamy tu coś, co znany kiedyś rosyjski badacz i teoretyk tak zwanych paleokontaktów, Wladimir Awiński, określił mianem „technicyzmów niezgodnym z kontekstem historycznym epoki”. Jednym słowem, klasyczny przykład „powrotu do przyszłości”…
Aby było jasne, udałem się z prośbą o konsultację do współczesnego specjalisty od obróbki kamienia, prezes jednej z najlepszych firm w Polsce, który popatrzył na zdjęcia i zapytany o to, jak jego zdaniem coś takiego mogło być wykonane tysiące lat temu, odparł po chwili zastanowienia, że… „nie starcza mu na to wyobraźni” oraz że „było to wręcz niewykonalne”. Fragment tego wywiadu znalazł się oczywiście na wspomnianej płycie DVD. Z archeologiem, który był zresztą w Puma Punku, też próbowałem na ten temat porozmawiać, ale nie był w stanie nic ciekawego powiedzieć na temat zastosowanej technologii. Odniosłem wrażenie, że w ogóle nie myślał takimi kategoriami. Owa zagadka archeologiczna, jest – powtarzam – czymś niepodważalnym. To nie hipoteza formułowana na podstawie na przykład jednego zdjęcia czy jakiś wniosek poszlakowy. To obszerne zagadnienie, o którym, tak samo jak w przypadku latających talerzy unoszących się nad Chrystusem i Matką Boską, w gruncie rzeczy wiadomo było od dawna. Tu nie ma na dowolności interpretacji. Mamy po prostu fakty, w dodatku materialne, które stoją w sprzeczności z podstawowymi założeniami dotyczącymi korzeni ludzkiej cywilizacji. Warto przy tym zauważyć, że wyłaniający się obraz tego rodzaju tworzy coś w rodzaju zwierciadła, w którym w istocie zobaczymy obraz nas samych. Obraz każący zadać sobie pytanie: jak to jest możliwe, że nie jesteśmy w stanie dostrzec tego, co było (i jest) wokół nas cały czas? Jest to pytanie, które uznałem za fundamentalne i, jak wspomniałem, rozważaniom z nim związanym poświęciłem sporo miejsca. Jest to wyzwanie, które stoi przed nami, a uświadomienie go sobie jest pierwszym krokiem na drodze do pokonania pewnego progu – ważniejszego niż większość ludzi sobie wyobraża.
Najlepszą książką, którą czytałem, jest z pewnością „Zakochaj się w życiu” Ewy Foley. W tej bardzo mądrej książce są między innymi opisane metody holistycznego leczenia. Należą do nich na przykład rebirthing czy pulsing.
Leczenie holistyczne to takie, które traktuje człowieka jako całość składającą się z ciała, umysłu i duszy. Jest z nim związana teoria, że wszystkie choroby tworzymy sami w naszym umyśle. Pisze o tym na przykład Louise L. Hay. W swojej książce „Możesz uzdrowić swoje życie”.
Prezentuje ona listę chorób i negatywne wzorce myślowe, które je spowodowały. Podane są tam również afirmacje, które powtarzane w myślach lub pisane, spowodują cofnięcie się chorób. Louise wyleczyła się takimi metodami z raka (w okresie przygotowywania się do operacji). Jej przesłanie streszcza się w zdaniu: „Jeśli tylko jesteś w stanie uruchomić siły swojego umysłu, możesz wyleczyć się z niemal każdej choroby”.
Poniżej prezentuję zdjęcia z pięknego miejsca – Santorini.
Innym pięknym miejscem, które od dłuższego czasu chcę odwiedzić, jest Egipt, a zwłaszcza Hurghada w tym kraju. Jedzie się tam głównie na rafę koralową. Zobacz zdjęcie!
Moje życie w bardzo dużej mierze jest także związane ze sportem i zdrowym stylem życia. W ogóle nie palę papierosów, a od maja 2011 roku nie piję żadnego alkoholu (i nie będę go pił już zawsze, czyli przez WIECZNOŚĆ).
Nawet na Sylwestra w ogóle nie piję szampana z alkoholem. Od około maja 2011 roku lat w ogóle nie piję niesportowych napojów gazowanych. Piję za to 4 razy w tygodniu 0,75 litra wody mineralnej z sokiem cytrynowym wyciśniętym z połówki cytryny – daje to taki efekt, że od dłuższego czasu w ogóle lub prawie w ogóle nie choruję na choroby związane z przeziębieniem.
Jeśli chodzi o sport, to trenuję przede wszystkim koszykówkę, tenis ziemny, bieganie i pływanie.
Jeśli chodzi koszykówkę, to najbardziej lubię rzuty z daleka, czyli za 3 punkty – mój rekord to 10 celnych rzutów z rzędu (zza linii 6,75m od kosza), a na 100 rzutów – 59/100 za 3 (59%).
W tenisa gram właściwie od dziecka. Moim ulubionym uderzeniem jest back-hand, który gram jedną ręką (jestem praworęczny). Poniżej prezentuję zdjęcia mojego ulubionego koszykarza, czyli Katalończyka Juana Carlosa Navarro – zawodnika Regal FC Barcelona!
Jeśli chodzi o muzykę jakiej słucham, to są to przede wszystkim piosenki o miłości. Chcę kiedyś zamieszkać w wybudowanym przeze mnie drewnianym domku nad jeziorem gdzieś w Polsce. Mógłbym wstawać o świcie i kąpać się w jeziorze, gdyż mieszkałbym 15 metrów od wody!
Mógłbym ćwiczyć koło domku kung fu m.in. z różnymi broniami jak na przykład kij. (ćwiczenia z kijem są wymagane na pomarańczowy pas (III-ci stopień uczniowski; ja na razie mam 2-gi stopień – żółty pas).
Poniżej prezentuję zdjęcia Bruce’a Lee. Jeśli chodzi o postać nierzeczywistą, która jest dla mnie wzorem, to jest to Neo z trylogii Matrix!